Strona główna
  Życiorys

  Pisma ks. Ziei
  Relacje
  Artykuły
  Wydarzenia
  Kwartalnik
  Kontakt >>>
  


  


  

Zofia Kossak-Szczucka
Letnich przeobrażał w gorących

Kimże jest ksiądz Jan Zieja?

Pozornie nic masz w nim nic wyjątkowego. Wieśniaczy syn wychowany przez głęboko religijną matkę. Cześć i wdzięczność dla tej matki zachowa na całe życie. Wczesne powołanie kapłańskie. Pierwsze kroki w służbie Bożej przy boku biskupa Łozińskiego, jednego z polskich kandydatów na ołtarze. Do niego to, młodziutkiego księdza Ziei, umierający pasterz mówił: "Janku, nie pozwól mi zasnąć... Zbudź mnie, gdybym zasypiał. Chcę iść przytomnie na spotkanie z Chrystusem"...

Życie i śmierć świątobliwego biskupa pozostawiły młodemu wspomnienie niestarte. Potem wszystko szło zwykłą koleją. Najpierw wikary, potem proboszcz w Mołodowie, jednej z rozległych wołyńskich wiejskich parafii. Bezdroża, bezmiar pracy, wzajemna miłość parafian, radość duszpasterstwa. "Jestże coś piękniejszego - mawiał ksiądz Jan wiele lat później - niż być proboszczem?"

Serca oddane Bogu stanowią potężny magnes, choćby skrywała je zapadła wieś. Coraz częściej zdarzało się, że na plebanię przyjeżdżali wykolejeńcy z połamanymi skrzydłami. Tacy, co wiarę stracili albo jej nigdy nie mieli i ginęli z tego braku. Ksiądz Jan przyjmował każdego jak syna i gościł mimo ubóstwa. Ubóstwo było krańcowe, gorszyło cały dekanat, lecz połamańcy wyjeżdżali odrodzeni.

Wojna wyrwała proboszcza Zieję z parafii, rzuciła na palący stopy bruk zajętej przez Niemców Warszawy. Ksiądz Jan nie przestał nigdy tęsknić za swym Mołodowem, lecz wokół czekała praca. Był kapelanem sióstr urszulanek, ale to łatwe i miłe zajęcie wyczerpywało zaledwie ułamek jego energii. Nędzy nigdy nic brakło, w owe zaś czasy widmo jej straszyło zewsząd. Ludzie byli obdarci, a zimy szły srogie, jakich nie pamiętano od lat. Ksiądz Jan oddawał przygodnym znajomym ubranie, bieliznę, zatrzymując tylko płaszcz. Siostry urszulanki dokonujące co pewien czas inspekcji garderoby swego kapelana uzupełniały najbardziej rażące braki. Nie na długo. Ksiądz Zieja był niepoprawny i uciułany z trudem przez siostry przyodziewek tegoż samego dnia zazwyczaj zmieniał właściciela. Do zajęć spowiednika i kwestarza dołączyło się wprędce ratowanie Żydów. Pomoc tym najnieszczęśliwszym stanowiła wówczas obowiązek każdego katolika. Mało kto uchylał się od tego obowiązku, lecz podejście bywało różne. Przeciętny człowiek ratował Żydów z litości, z poczucia powinności chrześcijańskiej, uważając w duchu całą sprawę za ciężki dopust Boży. Ksiądz Jan inaczej. Ukrywał skazańców z radością, z miłością, jak ukochane rodzeństwo. Inni liczyli się ze swoimi możliwościami. "Możemy przyjąć najwyżej jedno dziecko...". On nie liczył. Często nie miał gdzie nocować, gdyż swój pokoik oddał paru rodzinom żydowskim. Okupacja zamierzona na jedną noc przeciągała się nieraz na dłużej. Domyślni przyjaciele ofiarowywali bezdomnemu księdzu nocleg. Przyjmował z wdzięcznością i wieczorem przyprowadzał jakiegoś "podopiecznego" o wybitnie semickim wyglądzie". "Dajcie mu to miejsce, co miało być dla mnie".

"Błogosławieni cisi, albowiem oni posiędą ziemię". Posiędą też serca ludzkie. Opiekun ubogich miał oddanych sobie przyjaciół wszędzie, zarówno wśród polskich komunistów, jak oenerowskiego "Szańca". W Jego oczach nie istniały opłotki dzielące ludzi, przynależności partyjne czy klasowe. Istniał tylko człowiek - brat.

Wśród nawału zajęć prowadził jeszcze tajne (oczywiście!) rekolekcje. Cisnął się tam świat podziemny. Przed niedawnym czasem z innej okazji wspomniałam o niezapomnianych konferencjach ks. prof. Wyszyńskiego, obecnego Prymasa. Atmosfera obu wykładów była odmienna. Prelekcje Prymasa cechowała spokojna, dojrzała, zrównoważona mądrość. Podejmował skomplikowane problemy socjalne, ukazywał je w świetle dwu tysiącletniej wiedzy Kościoła. Ksiądz Zieją poruszał tematy najprostsze. ABC chrześcijaństwa, katechizm od podstaw. O tym samym i niewątpliwie tak samo mówił z ambony kościoła mołodowskiego. Był li drugim Skargą, jak twierdzono? Nie wiem. Natomiast wiem z całą pewnością, ze nie mówił sam przez siebie. Przychodził onieśmielony, jak gdyby zakłopotany widokiem tylu obecnych, klękał, prosząc o wspólną modlitwę. Zaczynał mówić nieudolnie, zacinając się, powtarzając, aż powoli Duch zstępował na niego. Jak gdyby usunęły się jakieś zapory, słowa stawały się bystre, celne, zdania rwące, myśl jaśniała blaskiem, śmiałością, polotem. Porywał zasłuchanych, mówił w uniesieniu jak prorok. Gdy wymawiał Najświętsze Imiona, zdawał się spoglądać w Niebo otworzone. Ciągnął za sobą oporne troki umysłów, zmuszał, by płonęły jak on. Był drabiną, po której wspinaliśmy się ku Bogu, kubkiem podającym do ust wodę żywota. Letnich przeobrażał w gorących, gorących w płomiennych.

Ze szczególną silą potępiał krzywdę społeczną. Gdy mówił o niej, z ust jego padały gromy. Omawiając siódme przykazanie, stwierdzał, że Bóg, który wszystko przewidział, zaopatrzył ziemię w wystarczającą ilość środków żywności dla ludzi każdej epoki. "Jeżeli komuś brak chleba - wołał z uniesieniem - to dlatego, że ktoś drugi ten chleb skradł. Skradł, gromadząc u siebie nadmiar! Biada tym złodziejom, co nie z głodu, a z chciwości okradają bliźnich! Nie znajdą miłosierdzia u Pana!".

Zdarzyło się w tym okresie, że grono bezwyznaniowych intelektualistów, zasłyszawszy o kaznodziejstwie ks. Ziei, prosiło, by przyszedł do nich opowiedzieć "coś o Bogu". Ksiądz Jan trzymał się zasady, ze odmawiać słowa Bożego nie wolno, i poszedł. Parę codziennych jego słuchaczek wśliznęło się za nim, pragnąc uradować dusze wrażeniem, jakie odniosą niedowiarki. Gorzkie rozczarowanie! Konferencja była słaba. Słabiusieńka. Zwykła nieporadność początkowa przetrwała do końca, do ostatnich słów. Intelektualiści pożegnali prelegenta z zadowoloną wyższością, wielbicielki były zgnębione, ksiądz wesół jak chłopiec po udanym figlu.

Dlaczego tak postąpił? Zapewne, by się umniejszyć, poniżyć, nie dopuścić, by miano o nim lepsze niż o innych mniemanie.

A może stało się bez jego woli, że dla przyczyn wiadomych tylko Bogu kontakt z Duchem Świętym nie nastąpił.

Powstanie zastało księdza Jana na Mokotowie. W tej mężnej dzielnicy pozostał do końca, wynosząc spod ostrzału rannych, dysponując na śmierć konających, grzebiąc zmarłych i rozdając Komunię św. na barykadach. Tuż przed kapitulacją został ranny. Przepadł. Sądzono, że zginął. Zabrakło jego krzepiącej pogody w straszne popowstaniowe miesiące, gdy świat zdawał się zasnuty dymem i popiołem, a tylko świadomość, że Bóg jest nadal na Niebie, ratowała przed rozpaczą. Ale ksiądz Jan nie umarł. Ciężko rannego podniosły i ukryły siostry elżbietanki. W ostatnich dniach 1944 r. znalazł się w Krakowie w tłumie wysiedleńców.

Po okupacji niemieckiej Kraków padł ofiarą okupacji warszawskiej. Wysiedleńcy zajmowali wszystkie kąty, koczowali pod odkrytym niebem. Byli to wszystko nędzarze nie posiadający nic, nic w sensie materialnym, ale nędzarze hardzi, pełni dumy, świadomi, iż był okres, gdy byli nadludźmi.

W ciągu dwóch miesięcy powstania oderwali się od spraw materialnych tak bardzo, że drobna zabiegliwość normalnego życia wydawała im się śmieszną. I choć krakowianie dawali wzruszające przykłady ofiarności, życzliwości, bratniej pomocy, krótkie spięcia następowały co chwila. "Jakby mieli za złe, że nasze miasto nic zostało spalone" - narzekali krakowianie.

Owe nieustanne starcia byłyby znacznie groźniejsze, gdyby pośród wysiedleńców nie znajdował się ks. Zieja. On rozumiał warszawiaków. On umiał przemówić do nich, rozładować naprężenie, uciszyć tęsknotę i gorycz, ustawić rzeczy we właściwym miejscu. Toteż jakże go kochano!

A film historii rozwijał się dalej. Jedna za drugą następowały coraz straszliwsze sekwencje. Wschód zalał Polskę, przewalił się przez nią i ruszył dalej na zachód.

W owym czasie ks. Jan Zieja, głodny duszpasterz głodnych wysiedleńców, zrobił "karierę". Mianowicie:

Proboszczem u Panny Maryi był w owe dni znany całej Polsce ks. Machay, nieugięty obrońca praw do Spisza i Orawy czasu pierwszej wojny światowej, wspaniały człowiek o typie ludowego trybuna i gromkiej wymowie. Piastował nie lada stanowisko. Proboszcz od Panny Maryi nie jest jako inni proboszczowie. To potentat. Nosi tytuł prezbitera, jest drugim nieoficjalnym biskupem w Krakowie. Metropolita - Wawel, prezbiter - kościół Mariacki. Dwie potęgi. (Kto nie wierzy, niechaj wspomni stary, przedwojenny spór o "wikarówkę").

Wyniesiony na te szczyty ks. Machay potrzebował zastępcy i wybór jego padł na ks. Zieję, ku przerażonemu zdumieniu wyróżnionego, a entuzjazmowi wysiedleńców. Z godziny na godzinę obdarty ksiądz Jan został personą o zabezpieczonym bycie, stosunkach, możliwościach... Warszawiakom serca rosły. Chodzono tłumnie do Panny Maryi na jego Mszę, patrząc z radością, gdy szedł od zakrystii ku ołtarzowi. Na nowej sutannie alba z cudnym haftem, na niej bezcenny złotolity ornat. Przed celebransem pacholęta w komżach, za nim służba kościelna w długich uroczystych opończach. Cały splendor liturgiczny przepięknej świątyni.

Przy ołtarzu ksiądz Jan, jak zwykle, przestawał być sobą. Żył Bogiem, oddychał w Bogu, trzymał w dłoniach Boga. Po skończonym nabożeństwie zdawał się zafrasowany. Znikał jego promienisty uśmiech. Sądzono, że mu dokucza niedostatecznie wyleczona rana. Prawdziwa przyczyna wkrótce wyszła na jaw. Było mi danym być tego zdarzenia świadkiem.

Jakoś w połowie lutego, w mroźny, wietrzny dzień, ksiądz Jan odprawił Mszę. (...) Drzwi były jak zwykle otwarte, ksiądz Jan, klęcząc na środku pokoju, zawiązywał spiesznie plecak. Ubrany był w cywilny, wystrzępiony czarny garnitur, na głowie wyświechtany filcowy kapelusz pseudogóralski. Nie starał się ukryć, że moje odwiedziny wypadły jak najbardziej nie w porę.

- Ja właśnie wyjeżdżam - uprzedza pytania - nie miałem czasu pożegnać się z wami wszystkimi, ale będę pamiętał, będę myślał o was... Tutaj jest paczka z bielizną, co mi dały siostry... Proszę ją wziąć i dać komuś, co jej nie ma... Ja sam nie zdążę, bo...

Dalsze wyjaśnienia przerwało wtargnięcie ks. Machaya. Zobaczył z okna mnie idącą przez dziedziniec, a że z kolei miał jakieś zlecenia dla wysiedleńców, więc przyszedł. Zamierzona ucieczka ks. Ziei była zdekonspirowana.

- Co za maskarada?! - zahuczał prezbiter lwim głosem. - Janek, czyś oszalał? Dokąd się wybierasz w tym stroju?!

Zieja ukląkł przed zwierzchnikiem.

- Ojcze mój, dobrodzieju, daruj, nie gniewaj się... Tu masz list... pisałem do ciebie... Wszystko w nim tłumaczę... Ja muszę jechać...

- Dokąd? - ryknął obrońca Orawy.

- Na zachód... Za wojskiem... Mówił mi jeden szabrownik, że tam księży nie ma... Jedziesz sto kilometrów, dwieście, księdza nie ma... Niemieccy uciekli, polscy jeszcze nie dotarli... Ludzie bez sakramentów... Rozumiesz?... Trzeba koniecznie jechać...

- Dlaczego ty masz jechać? Ja ciebie nie zwalniam!

- Zwolnij, dobrodzieju... Puść! Ja się tutaj nic nadaję... Nic tu po mnie... Masz tylu księży w Krakowie... Lepszych... Rozumniejszych... Weźmiesz odpowiedniejszego... Ja tam się nadam...

- Koleje nie chodzą! Słyszałeś, co się tam dzieje?

- Wiem, wiem... Właśnie dlatego... Dojechać, dojadę... Poznałem paru sowieckich żołnierzy... Obiecali wziąć mnie na lokomotywę...

- Zmarzniesz! Bój się Boga! Właśnie wczoraj mówił mi lekarz, że musisz bardzo na siebie uważać...

- Lekarz... Ksiądz Jan uśmiechnął się jak anioł, którego by informowano, że kaczor Kwak zabrania mu latać. - Puść mnie, dobrodzieju, nie zatrzymuj, bo się bardzo śpieszę...

- Czekajże, wariacie! Rzeczy masz?

- Mam wszystko, co do Mszy św. potrzeba...

- Swoje rzeczy... Ubranie, bieliznę?...

- Mam ręcznik... Pobłogosław mnie, ojcze, i pozwól już iść...

Od progu przypomniał sobie o mojej obecności. Błogosławił, przekazując błogosławiące słowa całej grupie. Nareszcie wolny wybiegł na schody. Rzuciliśmy się do okna. Pochylony, siwy, w swym groteskowym stroju podobny do starego druciarza, ksiądz Jan spojrzał w górę, uśmiechnął się najszczęśliwszym z uśmiechów, pobiegł.

Prezbiter tarł powieki.

- Byle głowę wysunąć - narzekał - ten kurz w oczy włazi...

Co do mnie, korzystając z babskich przywilejów, nie usiłowałam mu wmawiać, że oczy mi łzawią od kurzu (w lutym!).

Ostatni raz wówczas widziałam księdza Jana i takim mi pozostał w pamięci - z niebem w oczach, radością w twarzy, biegnącym tam, gdzie w kotłowaninie powojennej ludzie byli pozbawieni sakramentów.

Przez kilka lat ks. Jan pozostawał na Ziemiach Odzyskanych, przeorując grunt wzdłuż i wszerz jakoby smugą światłości. Trzeba było widzieć jego pracę, by ocenić włożony przezeń wkład w duchowe uporządkowanie tych ziem. Przed trzema laty wrócił do Warszawy, obejmując probostwo na Woli. (...)


Zofia Kossak. "W Polsce Podziemnej. Wybrane pisma dotyczące lat 1939-1944". Słowo wstępne Władysław Bartoszewski. Wybór i opracowanie Stefan Jończyk, Mirosława Pałaszewska. Instytut Wydawniczy PAX Warszawa 1999

Koszalin 2005 | www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek