Strona główna
Życiorys
Pisma ks. Ziei
Relacje
Artykuły
Wydarzenia
Kwartalnik
Kontakt >>>
|
|
Ks. Jan Zieja - Konstancja z Kmieciaków Zieina (fragmenty)
Chyba tym wpływom klasztoru nowomiejskiego zawdzięczam to, że Matka moja bardzo wcześnie wprowadziła mnie w praktyki religijne: pobożne składanie rąk przed obrazem Matki Bożej, czynienie na sobie znaku krzyża świętego. Byłem wtedy jeszcze małym chłopcem; jeszcze nie chodziłem w majtkach chłopięcych, ale w "katunce". A potem przyszła kolej na Ojcze nasz, Zdrowaś, Wierzę, Dziesięć przykazań Bożych i nawet na elementy katechizmu. Z ust mej Matki nauczyłem się takich mądrości, jak: "Kto cię stworzył? - Bóg Ojciec. Kto cię odkupił? - Syn Boży. Kto cię oświecił? - Duch Święty. Na co nas Pan Bóg stworzył? - Na to, żebyśmy Go znali, kochali i Jemu służyli, a po śmierci z Nim w niebie królowali". Oczywiście niewiele z tego wtedy rozumiałem i wielu lat trzeba było, żebym z radością odkrył, na przykład: że "Ojcynas któryziest w niebie świńcie" - znaczy: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje".
Do tego, żeby mi coś powiedzieć o Bogu, Matka wykorzystywała, nie zawsze szczęśliwie, różne okazje, jak np. to, że biegnąc szybko od okna do "lepki", przewróciłem się i stłukłem sobie kolana. "Widzis, Pan Bóg cięskaroł, ze tak się kryncis". Gdy się błyskało i grzmiało, mówiła: "Słysys? Bozia godo". Miałem potem trochę kłopotu, jak takiego Pana Boga i taką Bozię kochać, kiedy się Jej strasznie bałem.
Uczyła mnie też Matka szacunku dla starszych. Chrzestnego ojca, stryjów, wujowi dziadków witało się ucałowaniem ich rąk. Tak mi to weszło w krew, że czyniłem to nawet jako kleryk i ksiądz. Nie wyobrażałem sobie, że można by inaczej postępować. Gdy najstarszy brat się ożenił (a narzeczoną jego znałem jako Paulkę), sprowadził żonę do swej nowo zbudowanej chałupy. Zdarzyło się, że późną wiosną ta Paulka pełła "w ogrodzie" len. Moja Matka wysłała mnie do niej z drugim śniadaniem i na drogę pouczała: Ino nie mów Paulka weź, ino bratowo weźcie". Szedłem w pole z lękiem i zbliżając się do pielącej zagon, powiedziałem nieśmiało, prawie pobożnie: "Bratowo weźcie, to lo wos".
(...)
Raz na miesiąc schodziły się w naszej chałupie kobiety na zmianę obrazkowych "tajemniczek" różańcowych. Odbywało się to w niedzielę wcześnie rano przed pójściem do kościoła. Bywało, że ja jeszcze spałem. Matka budziła mnie i mówiła: "Pocytoj ze num tera Żywota". Więc jeszcze nie ubrany, w koszulinie tylko, stojąc przy wałku nie zasłanego łóżka, brałem do ręki ten Żywot i czytałem głośno to, co mi Matka wskazała. Po skończonym czytaniu zapalała Matka święconą gromnicę i podawała do rąk uczestniczek zebrania, a każda z nich trzymając się gromnicy, mówiła: "Jezus, Maryjo, Józefie świnty, ratujcie dusy moij".
Ten Żywot to była ulubiona książka mej Matki. Dostała ją od Ojców Kapucynów z Nowego Miasta. Często ją sama czytywała, zapłakując się, i często kazała ją sobie czytywać. Muszę najszczerzej wyznać, że i mnie ta książka nauczyła rozważać życie i naukę Pana Jezusa, zanim później poznałem Ewangelię.
I tak jesienią 1906 roku, gdy przestałem paść krowy na pastwisku i na działkach polnych, Matka moja nieśmiało, na pół w tajemnicy przed Ojcem, zaczęła przygotowywać mnie na dalszą naukę. Ojciec zgodził się nawet, że na zimę pojadę do Odrzywołu na plebanię i tam się trochę pouczę pod kierunkiem panny Marii Aksamitowskiej, bratanicy księdza Proboszcza. Matka zaprowadziła mnie do krawca, który mi uszył "miesckie" ubranko "cajgowe". Uszyto mi szubkę watowaną, kupiono nowe kamasze, a w domu pouczała mnie Matka, jak się mam zachowywać na plebanii, jak używać przy obiedzie noża i widelca, jak jadać z talerza, jak mówić "proszę", a nie "dajcie my", jak dziękować, a starszy brat dodawał, żebym nie mówił "ino", ale "tylko". I zawieźli mnie na plebanię odrzywolską, Matka i ten brat. Oprócz mnie był już na plebanii jeszcze jeden chłopczyk, najmłodszy bratanek Proboszcza, Tadzio. Obaj zaczęliśmy przechodzić wyższy kurs nauki: ortografii, gramatyki i rachunków pod kierunkiem panny Marii.
Zimą tego roku zachorował Ojciec: zapalenie ślepej kiszki. Matka i obaj bracia chcieli go zabrać do Radomia, do szpitala na operację. Nie chciał. Zażądał tylko "księdza z Panem Bogiem". Z tym księdzem (był to ten sam ks. Antoni Aksamitowski) przyjechałem i ja, żeby się z Ojcem pożegnać. Ojciec jęczał z bólu. Po swej spowiedzi i Komunii św. przywołał do swego łóżka Matkę i powiedział do Niej: "Kostka, to już uc tego Janka". I w kilka godzin potem zmarł.
"Sylwetki matek kapłanów". Wydawnictwo Pallotinum. Poznań 1981
|
|