Strona główna Życiorys Pisma ks. Ziei Relacje Artykuły Wydarzenia Kwartalnik Kontakt >>> |
Jacek Moskwa W stronę Kościoła ubogiego i otwartego Pięć lat temu, w sobotę 19 października 1991 roku obudziłem się nad ranem w rzymskim mieszkaniu z silnym przeświadczeniem, że umarł ksiądz Zieja. Leżąc w ciemności zastanawiałem się, jak ułożyć sprawy, skoro muszę jechać do Polski na pogrzeb. Wrażenie było bowiem tak realne. Rano mówiłem żonie o tym śnie. "Złe wiadomości przychodzą same" - odpowiedziała na moje pytanie, czy nie powinienem zatelefonować do Warszawy. Pojechałem potem do Watykanu, gdzie byłem umówiony z ojcem Michałem Machejkiem, karmelitą i konsultorem Kongregacji do Spraw Świętych. Rozmawialiśmy o przygotowywanych beatyfikacjach i kanonizacjach Polaków. Gmach kongregacji mieści się już właściwie poza Watykanem, przy placu Piusa XII, który przechodzi dalej w plac św. Piotra. Spadł tego dnia deszcz wyjątkowo gwałtowny, nawet jak na Rzym, gdzie takie przejściowe potopy zdarzają się często. Wody, rozbijającej się o bazaltową kostkę było tyle, że prefekt kongregacji kardynał Angelo Felici nie mógł się dostać do stojącej przy bramie limuzyny. "Nie pamiętam takiego deszczu" - powiedział do mnie. Dotarłem wreszcie jakoś do domu i już od drzwi usłyszałem, że Krystyna opowiada przez telefon o śmierci księdza Zieji. Okazało się, że już wcześniej dzwoniły rzymskie siostry urszulanki z tą wiadomością. To wspomnienie pozostanie we mnie na zawsze jako namacalny wręcz dowód Innego Życia. Przeczucie śmierci kogoś bliskiego jest podobno doznaniem dosyć częstym, ale w żaden sposób nie da się wyjaśnić. Poczytuję sobie za zaszczyt, że Ojciec Jan pamiętał w takiej chwili właśnie o mnie, bo miał niewątpliwie wielu godniejszych przyjaciół. Poznaliśmy się jesienią 1985 roku. Redakcja "Znaku" poprosiła o nagranie takiego "wspomnienia mówionego". Zapukałem wtedy do maleńkiego mieszkania w szarym gmachu sióstr urszulanek w Warszawie przy ulicy Wiślanej. Po dwóch tygodniach codziennych spotkań przy magnetofonie, wiedziałem, że jest to materiał wyjątkowy. Ksiądz Zieja, sam autor wielu książek, artykułów i przede wszystkim setek natchnionych kazań, dojrzał widocznie, aby opowiedzieć komuś burzliwe i fascynujące koleje swojego życia. Przez kilka lat lat na podstawie tych rozmów powstawała książka "Życie Ewangelią", której dwa wydania (1991 i 1993) ukazały się nakładem wydawnictwa księży pallotynów Editions du Dialogue w Paryżu z przedmową Jerzego Turowicza. Jan Zieja urodził się w chłopskiej rodzinie we wsi Osse koło Opoczna. Ukończył seminarium duchowne i uzyskał święcenia kapłańskie w Sandomierzu. Mogła go potem oczekiwać kariera wiejskiego proboszcza lub kapelana wojskowego, może naukowa czy pisarska, jakieś awanse w hierarchii kościelnej. Na dobrą sprawę zakosztował tych wszystkich smaków, ale żaden z nich nie określa do końca jego życia. Ksiądz Zieja był przede wszystkim buntownikiem. Buntownikiem jednak nie przeciwko Kościołowi, chociaż stosunki z biskupami też mu się różnie układały, ale przeciw światu. Jeśli mówi się, że Franciszek z Asyżu najlepiej spośród świętych naśladował Chrystusa, to ksiądz Zieja jakoś szczególnie zbliżył sie do postaci Biedaczyny, który od najwcześniejszych lat był mu wzorem. W kilku sprawach. Po pierwsze ewangelicznego ubóstwa, pojmowanego w sposób nie znoszący wyjątków. W latach dwudziestych nie mógł uzyskać parafii w centralnej Polsce, bo nie wyobrażał sobie zbierania na tacę, nie mówiąc już o opłatach za udzielanie sakramentów. Przyjął go do siebie dopiero biskup Zygmunt Łoziński, metropolita Pińska, taki sam szaleniec Boży. Ks. Zieja "dorobił się" dzięki niemu własnej parafii w Łochiszynie na Polesiu, ale do zbierania dobrowolnych służyła tam tylko skarbonka przy drzwiach kościółka. Wcześniej jeszcze uciekł z nowicjatu bodaj kapucynów, bo oburzyło go, że zakonnicy gotują zupę osobno dla siebie, a osobno dla biednych. W jego własnym przypadku było to coś więcej niż ubóstwo. Takim go też poznałem u schyłku jego życia. Właśnie okradli go z resztek dobytku jacyś narkomani, którzy przyszli po wsparcie. Ze świętym Franciszkiem łączył też Ojca Jana bezkompromisowy pacyfizm, prowadzący do odrzucenia wszelkiej przemocy. Wojna 1920 roku, którą przeżył jako kapelan wojskowy, a później bratobójcze walki maja 1926, były dla niego takim wstrząsem, że do końca życia uznawał piąte przykazanie "Nie zabijaj", za nakaz bezwzględnie obowiązujący, z którego zwolnić nie może żaden inny obowiązek. To przekonanie pozostawało w dramatycznym konflikcie z kolejami jego własnego życiorysu. Był bowiem także kapelanem wojskowym oddziałów walczących w 1939 roku, później Szarych Szeregów i Komendy Głównej Armii Krajowej, a wreszcie batalionu "Baszta" w Powstaniu Warszawskim. Wielokrotnie pytałem go o tę sprzeczność. Co mówił choćby owym chłopcom znanym z "Kamieni na szaniec", którzy prosto po wysłuchaniu jego kazań szli zabijać wroga? Ojciec Jan rozwijał wtedy koncepcję suwerenności każdego ludzkiego sumienia, które powinno znać prawdę, ale musi dojrzeć, by móc się nią kierować. Bardzo odległe to od spotykanego często mechanicznego pojmowania moralności jako zbioru zakazów, który nie dopuszcza w gruncie rzeczy możliwości zaistnienia konfliktu między wartościami. Sprzeciw wobec wojny i podziałów między narodami wyraził w latach dwudziestych, kiedy na znak protestu przeciwko istnieniu granic wybrał się z pielgrzymką do Rzymu pieszo i bez paszportu. Odmawiając legitymowania się na dwóch granicach dotarł aż do Wiednia, skąd go odesłano do kraju. Był Ojciec Jan apostołem Kościoła otwartego. Wewnątrz chrześcijaństwa nie uznawał właściwie podziałów wyznaniowych. "Wierzysz w Chrystusa?" - pytał. "To jesteśmy tej samej wiary." Ten ekumenizm obejmował jednak także wszystkich wyznawców Jedynego Boga. Przede wszystkim Żydów, których Ojciec Jan kochał miłością ogromną, gorącą i w wielu przypadkach odwzajemnioną. W latach trzydziestych, gdy w licznych środowiskach katolickich podniosła się fala antysemityzmu, demonstracyjnie żegnał odjeżdżających do Palestyny Żydów, tańcząc z nimi (w sutannie!) na dworcu. Podczas wojny był w organizacji pomocy Żydom Żegota. Sam nauczył się hebrajskiego, a ktoś z Izraela przywiózł mu maszynę do pisania z odpowiednimi czcionkami. Wystukał na niej między innymi hebrajską modlitwę do Miriam - Maryi, Matki Bożej, córy Izraela. Dla wierzącego Żyda mogłoby to zabrzmieć jak bluźnierstwo. A jednak, kiedy jeden z nich, poruszony chasydzką czy kabalistyczną ideą, że istnienie świata podtrzymuje trzydziestu sprawiedliwych, zaczął ich szukać, to trafił właśnie do księdza Ziei. Jego szeroki ekumenizm obejmował nie tylko Żydów. Pamiętam, jak bardzo wzruszał się modlitwą do Jedynego, wspólnego przecież Boga, którą papież Jan Paweł II, zaintonował na stadionie w Rabacie podczas spotkania z młodymi wyznawcami islamu. Wreszcie jego postawa obywatelska, do szpiku kości patriotyczna, a jednocześnie pozbawiona nawet cienia nacjonalizmu. W młodości lokował się gdzieś między endecją a sympatykami Legionów Piłsudskiego. Później społeczny radykalizm uczynił zeń sympatyka "Wici", partii chłopskiej jednoznacznie lewicowej i mocno antyklerykalnej, wręcz wyklinanej przez Episkopat. W czasie okupacji zajmowała go praca nad przygotowaniem powrotu słowiańskich ziem nad Odrą i Bałtykiem do Polski. W najczarniejszym momencie stalinizmu skrytykowal z ambony postawę biskupów polskich, którzy z jednym wyjątkiem jednomyślnie wyrazili aprobatę internowania prymasa Wyszyńskiego. Inne pamiętne kazanie - 17 września 1974 roku, a więc w 35. rocznicę najazdu Sowietów na Polskę, przypomniało że na wschodzie nie graniczymy z Rosją, ale z Litwą, Białorusią i Ukrainą. W roku 1976 ksiądz Zieja należał do członków założycieli Komitetu Obrony Robotników. Była to ostatnia już wielka przygoda jego życia. "Solidarności" już tylko kibicował całym sercem. W roku 1987 nakręciliśmy razem z Krystyną Mokrosińską i Michałem Bukojemskim długi wywiad z księdzem Zieją. Kaseta zarejestrowana kamerą pożyczoną od amerykańskiego korespondenta przeleżała potem kilka lat, ukryta pod schodami. Film dokończyliśmy po śmierci Ojca. Dokument ten ("W duchu i w prawdzie", 1992) przy wszystkich swoich niedoskonałościach, pozwala zobaczyć go takim, jakim był: ascetycznego i uduchowionego starca z białą brodą, mówiącego z niezwykłą intensywnością. O nim samym opowiadają m. in. naczelnik Szarych Szeregów Stanisław Broniewski "Orsza", Jerzy Turowicz, Zofia Morawska z Lasek oraz Jacek Kuroń ("Dzięki niemu jestem w gruncie rzeczy chrześcijaninem" - powiada tam). Udział osób dalekich od wyznaniowej ortodoksji sprawił, że parę lat temu film spotkał się z dosyć wrogim przyjęciem publiczności Festiwalu Filmów Katolickich w Niepokalanowie. Jak widać, Ojciec Jan Zieja wyprzedza daleko nie tylko swoje, ale i nasze czasy. Jacek Moskwa z Rzymu Jacek Moskwa. "W stronę Kościoła ubogiego i otwartego". "Rzeczpospolita - Plus Minus" z 12.10.1996 |
Koszalin 2005 |www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek |