Strona główna
  Życiorys

  Pisma ks. Ziei
  Relacje
  Artykuły
  Wydarzenia
  Kwartalnik
  Kontakt >>>
  


  


  

Jerzy Turowicz
Świadek Ewangelii


Umarł w Warszawie, w wieku 94 lat, ksiądz Jan Zieja. Wspaniały człowiek; jeden z najbardziej niezwykłych ludzi, jacy chodzili po naszej ziemi w tym, kończącym się, stuleciu. Żarliwy chrześcijanin, żarliwy kapłan, świadek Ewangelii. Był człowiekiem rozległej kultury, miał za sobą studia teologiczne, znał kilka języków, pisał książki. Ale chrześcijaństwo dla niego sprowadzało się do Ewangelii. Głosił Ewangelię, żył Ewangelią, dawał swoim życiem świadectwo Ewangelii, z całym jej radykalizmem. Był jedną z najpiękniejszych postaci Kościoła polskiego naszych czasów.

O tym świadczeniu Ewangelii mówi całe jego bogate życie. Od razu tu muszę zaanonsować książkę, która w tych dniach ukazała się w Paryżu, w wydawnictwie polskich księży pallotynów, ale która na pewno będzie dostępna w katolickich księgarniach, książkę: "Ks. Jan Zieja. Życie Ewangelią". Książka ta, to spisane przez Jacka Moskwę rozmowy, w których ks. Zieja mówi o swoim życiu, o swojej działalności, prezentuje swoje przekonania.

Urodził się w roku 1897 we wsi Osse w powiecie opoczyńskim, w biednej chłopskiej rodzinie. W 1915 wstępuje do Seminarium Duchownego w Sandomierzu, tamże w roku 1919 otrzymuje święcenia kapłańskie. W rok później służy jako kapelan podczas wojny polsko-bolszewickiej. Po wojnie kontynuuje studia teologiczne, najpierw w Warszawie, potem w Rzymie; po powrocie do kraju pracuje jako prefekt szkół podstawowych w Radomiu, Zawichoście, potem jako wikary w Kozienicach. W 1923 przenosi się na Polesie do biskupa Zygmunta Łozińskiego, do diecezji pińskiej, gdzie zostaje proboszczem w Łohiszynie. Po dwu latach biskup mianuje go organizatorem i dyrektorem Akcji Katolickiej na całą diecezję pińską; tamże ks. Zieja organizuje akcję charytatywną, mimo zakazów ze strony władzy świeckiej. W 1932 wraca do Warszawy, gdzie przez dwa lata studiuje judaistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W 1935 wraca na Polesie, zostaje kapelanem zgromadzenia Szarych Urszulanek, współpracuje i zaprzyjaźnia się z Matką Urszulą Ledóchowską - dziś błogosławioną. Tam, w Mołodowie, wsi ukraińsko-białoruskiej, w większości prawosławnej, zakłada i prowadzi swego rodzaju gimnazjum dla młodzieży w izbie chłopskiej, a w innej wsi, też prawosławnej, gdzie były 3 cerkwie, inicjuje budowę kościółka. Gdy wybucha wojna, znów idzie do wojska jako kapelan. W latach okupacji hitlerowskiej przebywa na przemian w Warszawie i w podwarszawskich Laskach, w Zakładzie dla Ociemniałych prowadzonym przez Siostry Franciszkanki, z którymi od dawna był blisko związany. Włącza się w ruch oporu przeciw okupacji hitlerowskiej, bierze udział w akcji ratowania Żydów, współpracuje z Radą Pomocy Żydom "Żegota", ale przede wszystkim zostaje naczelnym kapelanem "Szarych Szeregów", a później Komendy Głównej Armii Krajowej. W tym charakterze bierze udział w powstaniu, i zostaje ranny. Po powstaniu dobrowolnie wyjeżdża do Niemiec jako robotnik rolny, by nieść pomoc duchową wywiezionym tam przymusowo Polakom. Po wojnie prowadzi działalność duszpasterską i społeczną na Pomorzu Zachodnim. W Słupsku, wraz z panią Anielą Urbanowicz organizuje i prowadzi Dom Matki i Dziecka; w Orzechowie zakłada Uniwersytet Ludowy. W 1949 wraca do Warszawy, obejmuje tam parafię św. Wawrzyńca, później parafię w Jelonkach, a następnie rektorat warszawskiego kościoła Sióstr Wizytek. W latach 1960-63 jest profesorem w Seminarium Duchownym w Drohiczynie, zaś od 1963 aż do śmierci, żyje i pracuje w domu Sióstr Urszulanek Szarych na warszawskim Powiślu. Ostatnie lata życia wypełnia mu praca duszpasterska i pisarska, a niemniej ważnym jest fakt, że w roku 1976 jest współzałożycielem i czynnym członkiem KOR-u, Komitetu Obrony Robotników, tej jednej z pierwszych formalnych instytucji demokratycznej opozycji.

To suche, acz urozmaicone curriculum vitae niewiele jednak mówi o tym, kim był ksiądz Jan Zieja. Ważne bowiem jest nie tylko co robił, ale jak robił. Jego bezkompromisowa wierność Ewangelii prowadziła go nieraz do gestów, zachowań i poglądów bardzo niekonwencjonalnych i niekomformistycznych. Wspomniana książka Jacka Moskwy mówi o licznych takich epizodach w życiu księdza Jana. Wspomnimy tu dwa. W roku 1926 wyrusza na pielgrzymkę do Rzymu: pieszo, bez pieniędzy i bez paszportu! Bez paszportu, bowiem nie uznawał granic, uważał że granice nie powinny ludzi dzielić. Udaje mu się przez Czechosłowację dotrzeć aż do Wiednia, skąd zostaje zawrócony. Drugi raz - w roku 1930, ponownie wyrusza do Włoch, tym razem już z paszportem, ale we Włoszech, aż do Rzymu, wędruje śladami św. Franciszka, w podartym stroju poleskiego żebraka.

Nie dbał o godności kościelne, nie piastował żadnych wyższych urzędów. Przez niewiele lat w swoim życiu był proboszczem, a właśnie do tego przykładał największą wagę, chciał wśród ludzi pełnić swą służbę pasterską i apostolską. Chciał, by parafia była społecznością ludzi wierzących, miłujących się wzajemnie i mających nadzieję na życie wieczne, by żyła tymi trzema podstawowymi wartościami jakimi są: wiara, nadzieja i miłość. Widział parafię na wzór gminy pierwszych chrześcijan, jaka istniała w Jerozolimie i jaką opisują Dzieje Apostolskie.

Był gorącym wyznawcą ewangelicznego ubóstwa, w stylu franciszkańskim. Był tercjarzem franciszkańskim. W 1926 wstępuje do nowicjatu Kapucynów, ale wkrótce z tego rezygnuje, uznawszy że ideał ubóstwa nie jest tam realizowany. Domagał się (i sam to praktykował), by księża nie brali pieniędzy za posługi duszpasterskie, chrzty, śluby czy pogrzeby, zdając się na dobrowolną ofiarność wiernych.

Był wyznawcą radykalnego pacyfizmu, choć sam mówił, że nie jest pacyfistą, że jest tylko wierny piątemu przykazaniu, które formułował: "Nie zabijaj, nigdy, nikogo". Jest w tym jakiś paradoks, że te poglądy, narażając się nieraz na ostre krytyki (kiedyś groził mu sąd polowy!) głosił właśnie on, kapelan wojskowy w roku 1920, w 1939 i w czasie powstania warszawskiego, kawaler orderu Virtuti Militari. Umarł zresztą w randze podpułkownika, a w czasie Mszy św. pogrzebowej w kościele Sióstr Wizytek, przy jego trumnie stała warta wojskowa, z bagnetami na karabinach.

Na długo przed Soborem Watykańskim był wyznawcą szeroko pojętego ekumenizmu, swoją miłością na równi z katolikami obejmował prawosławnych, protestantów czy Żydów, a także ludzi niewierzących, nie uprawiając żadnego prozelityzmu. Gorący patriota, przywiązany nie tylko do Polski, ale i do swojej ziemi rodzinnej w opoczyńskim, walczył o pojednanie między wszystkimi narodami. W swojej ostatniej woli prosił, by w czasie pogrzebu nie było żadnych przemówień, a tylko modlitwa o pokój między narodami całego świata, szczególnie o jedność braterską Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców.

Wrażliwość na krzywdę ludzką i niesprawiedliwość społeczną prowadziła księdza Zieję do różnego rodzaju zaangażowań społecznych, czy nawet społeczno-politycznych. Wspomniano wyżej o jego udziale w Komitecie Obrony Robotników, inicjatywie dziś często, niesłusznie i nie bez złej woli oskarżanej o lewicowość (w złym tego słowa znaczeniu) czy nawet o jakiś trockizm. Wszak członkami KOR-u obok ludzi o lewicowych, acz antykomunistycznych poglądach jak Jan Józef Lipski, Jacek Kuroń czy Adam Michnik, byli katolicy; oprócz ks. Zieji - ks. Zbigniew Kamiński, Halina Mikołajska, Antoni Macierewicz - dziś jeden z przywódców Zjednoczenia Chrześcijańsko Narodowego, czy działacze Klubu Inteligencji Katolickiej - Maria Wosiek i Henryk Wujec. Jedynym wspólnym mianownikiem ideowym KOR-u była chęć niesienia pomocy robotnikom represjonowanym przez komunistyczną władzę.

Nie mniejszą wymowę mają bliskie związki księdza Zieji z ruchem "wiciowym" i przedwojennym, radykalnym ruchem młodzieży wiejskiej, oskarżanym o lewicowość, jeśli nie o komunizowanie, ruchem, na który Kościół patrzył z wielką nieufnością. Zieję do "Wici" przyciągnął ich program społeczny. W roku 1932 został zaproszony na ogólnopolski zjazd "Wici" w Warszawie, i tam - nie będąc członkiem "Wici" (owszem, został nim w roku 1947) - dokonał rzeczy zdumiewającej, mianowicie, w dyskutowanym na zjeździe projekcie deklaracji ideowej "Wici", dzięki niemu zamiast sformułowania, że "Wici" będzie walczył z klerykalizmem, wstawiono zdanie, że "Wici" w całej swojej działalności "będzie opierać się na zasadach moralności chrześcijańskiej"!

Jego osobowość, styl życia i poglądy sprawiały, że wywierał duży wpływ na środowiska inteligencji katolickiej. Przed wojną bliskie mu było Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej "Odrodzenie"; wygłaszał referaty na organizowanych przez to stowarzyszenie "Tygodniach Społecznych", prowadził rekolekcje dla katolickiej młodzieży. Po wojnie więzy serdecznej przyjaźni połączyły go z zespołem "Tygodnika Powszechnego", ogłosił kilkanaście artykułów na łamach naszego pisma, choć muszę powiedzieć, że raz czy drugi rezygnowaliśmy z druku jego tekstów, obawiając się że radykalizm zawartych w nim postulatów może wywołać krytyczne reakcje w kołach kościelnych.

Pozostawił po sobie kilka czy kilkanaście książek. Nie są to rozprawy teologiczne, raczej medytacje, katechizmy, a nawet swego rodzaju manifesty wiary, profetyczne wizje świata i historii, w której centrum znajduje się Chrystus i jego Ewangelia - to, co historii świata nadaje sens.

Szczególne miejsce w jego pisarstwie zajmują "Drogowskazy" Daga Hammarskjoelda, sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, zmarłego tragicznie w katastrofie lotniczej w Kongo w 1961 r. Hammarskjoeld był chrześcijaninem, protestantem, głęboko religijnym, niemal mistykiem. "Drogowskazy" to jego notatki, wydane pośmiertnie. Zafascynowany tym dziełem i jego autorem, ksiądz Zieja nauczył się języka szwedzkiego, odbył nawet krótką podróż do Szwecji, by zrozumieć klimat, w którym żył Hammarskjoeld, i dokonał znakomitego przekładu "Drogowskazów". Ta niewielka książeczka ukazała się dwukrotnie, w roku 1967 i w 1981, nakładem wydawnictwa Znak.

Ale kiedy wspominamy postać i dzieło księdza Zieji, chodzi tu o coś więcej niż o nakreślenie - na pewno niewystarczające - sylwetki tego niezwykłego człowieka i gorliwego chrześcijanina, kapłana. Nie on jeden przecież. Mamy - dzięki Bogu - w Kościele, w Polsce i gdzie indziej, dziś właśnie, wiele postaci o wielkiej wartości czy nawet świętości. Ale osoba, styl życia i działalność ks. Jana Zieji, stanowi jakieś szczególne, niezmiernie ważne i niezmiernie aktualne orędzie, adresowane do całej wspólnoty ludzi wierzących w naszym kraju. W tej jego radykalnej wierności Ewangelii nie było cienia fanatyzmu, który prowadzi do postaw określanych mianem integryzmu lub fundamentalizmu. Przy całej pewności wyznawanej wiary, przywiązaniu do poznanej prawdy i przywiązaniu do Kościoła, wierność Ewangelii, to przede wszystkim - miłość, obejmująca wszystkich, bez względu na to kim są, w co i jak wierzą, szacunek do cudzych przekonań, choćby się je uważało za niesłuszne, miłosierdzie w stosunku do błądzących, gotowość niesienia pomocy - materialnej, a zwłaszcza duchowej wszystkim, którzy są w potrzebie, reagowanie na każdą krzywdę i niesprawiedliwość.

Chrześcijaństwo otwarte, gotowe do dialogu z tym co odmienne, gotowe do zaakceptowania tego wszystkiego co dobre, gdziekolwiek się znajduje. To są wartości, których nam, społeczności katolickiej w Polsce, potrzeba dziś bardziej niż kiedykolwiek. Ich brak, często dziś się manifestujący, nietolerancja, ksenofobia, arogancja, łatwość orzekania potępień, chęć narzucania swoich postaw i przekonań, kompromitują chrześcijaństwo, prowadzą do tego, że będzie ono się cofać pod naporem nowoczesności. Tylko autentyczne chrześcijaństwo, takie, jakiemu swoim życiem dawał autentyczne świadectwo ksiądz Jan Zieja, będzie mogło w gwałtownie zmieniającym się klimacie kształtować obyczaj, kulturę i życie zbiorowe naszej ojczyzny.


Jerzy Turowicz. "Świadek Ewangelii". "Tygodnik Powszechny" Nr 47/1991

Koszalin 2005 |www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek