Strona główna Życiorys Pisma ks. Ziei Relacje Artykuły Wydarzenia Kwartalnik Kontakt >>> |
Matka Andrzeja Górska Patron narodowego pojednania Z perspektywy lat, gdy matka Urszula cieszy się już chwałą błogosławionych, a ksiądz Zieja odchodzi z tego świata w opinii świętości, lepiej możemy pojąć głęboką przyjaźń jaka od pierwszych chwil poznania złączyła te dwie nieprzeciętne osobowości. Dla wielu współczesnych były one trochę szalone. Z wiarą i entuzjazmem oboje głosili Chrystusa i Jego Dobrą Nowinę, a jednocześnie rzeczowo i konkretnie angażowali się w służbę najbardziej potrzebującym. Łączyło ich ponadto przekonanie, że o Bogu nie wystarczy nauczać, ale trzeba Nim na co dzień żyć, i że ludziom potrzeba nie tyle nauczycieli wiary, co po prostu żywych świadków Chrystusa i Jego Ewangelii. Od lipca 1937 roku rozpoczął działalność większy ośrodek urszulański w Mołodowie, w majątku ofiarowanym Zgromadzeniu przez rodzeństwo Skirmunttów. Ksiądz Jan Zieja, przysłany przez biskupa pińskiego Kazimierza Bukrabę, objął tam obowiązki stałego kapelana dla wspólnoty zakonnej, liczącej ponad dwadzieścia sióstr, i duszpasterza - proboszcza dla okolicznej ludności. W promieniu dwudziestu czterech kilometrów nie było ani kościoła, ani kapłana, choć wśród ludności tamtejszej nie brakowało rodzin katolickich. Wkrótce ksiądz Zieja zasłynął jako ukochany duszpasterz tej rozległej parafii, w skład której wchodzili nie tylko katolicy, ale także prawosławni oraz wyznawcy wielu szerzących się na Polesiu sekt, zwłaszcza baptyści. * * * * * Do Mołodowa posłała mnie matka Urszula Ledóchowska jako postulantkę w lipcu I938 roku. Wiedziałam, że jadę do pomocy w prowadzeniu gospodarstwa rolnego i leśnego oraz do pomocy w różnych pracach apostolskich. Wkrótce zorientowałam się, że duszą tętniącego życiem i radością Mołodowa jest ksiądz Zieja. To właśnie on - jak powtarzali wszyscy wokół - wespół z matką Ledóchowską i gromadką sióstr odmienił w ciągu roku oblicze Mołodowa. Był - śmiało to można powiedzieć - wszystkim dla wszystkich; kapłanem, nauczycielem, wychowawcą, ojcem, bratem i przyjacielem. Na spotkania modlitewne garnęli się wszyscy, zwłaszcza na Msze święte odprawiane codziennie w Mołodowie lub w małych wspólnotach misyjnych, czasem pod gołym niebem czy w ciasnych izbach poleskich. Wiele osób przychodziło do spowiedzi, które - jak mówili - do końca życia pozostają w sercu i pamięci, albo żeby choć wspólnie odmówić Ojcze nasz, bo "ksiądz tak ładnie tłumaczył, co znaczą te słowa". Służył niezmordowanie, zawsze z wielką godnością, a jednocześnie z prostota i łagodnością. Przystępny dla dzieci i starszych, dla zdrowych i chorych, których często w domach odwiedzał. Serdeczny dla smutnych i biednych, z którymi dzielił się nie tylko sercem i współczuciem, ale także odzieżą, pościelą, żywnością - wszystkim, cokolwiek miał na sobie czy w swoim ubogim mieszkaniu. Co jednak najbardziej uderzało w postawie księdza Zieji na Polesiu, to jego ekumenizm, o którym wtedy jeszcze się tak wiele nie mówiło. Jego sposób bycia, myślenia, traktowania każdego człowieka i całej tamtejszej społeczności, bardzo zróżnicowanej pod względem wyznaniowym i narodowościowym, przeniknięte było duchem ekumenicznym, pełnym szacunku, niemal czci i wielkiej życzliwości dla wszystkich. Do dziś mam głęboko w pamięci jego słowa z tych mołodowskich czasów, że każdego człowieka, bez wyjątku, nie zważając na różnice wiary, narodowości, stanowiska społecznego czy domniemanej wartości moralnej, mamy uważać za swego brata. Mamy szczerze i konsekwentnie wierzyć w to, że w każdym człowieku spełniają się wielkie tajemnice, wielkie plany niewypowiedzianej miłości Bożej, nam, patrzącym z zewnątrz, często nie znane. Gdy ktoś z nas skarżył się w konfesjonale, że rażą go czyjeś zachowania, wręcz gorszą, dał ksiądz Zieja następującą odpowiedź: Gdy czyjeś czyny wydają ci się złe, możesz, a nawet powinieneś je potępić, ale samego człowieka weź natychmiast w obronę i nie sądź jego intencji. Uczmy się odróżniać człowieka od jego złych czynów. Sędzia ducha ludzkiego jest tylko Bóg. Wszelką wiadomość o jakimś dobru w człowieku, w społeczności, w narodzie - starajmy się głosić po świecie z radością, jak Ewangelię. Pamiętam taki drobny, ale wymowny fakt z czasów mołodowskich. Początkowo mieszkał ksiądz Zieja w oficynie pałacowej, która w ciągu całego roku stała niemal pusta. Zajął tam jeden z czternastu pokoi. Gdy jednak w tym pomieszczeniu nie mógł swobodnie przyjmować wszystkich, którzy do niego przychodzili ze wsi, a zwłaszcza codziennego gościa Janka, baptystę, poprosił o przydzielenie mu jakiegoś skromniejszego pokoiku w budynku gospodarczym, bliżej ludzi, żeby miał do nich, a oni do niego łatwiejszy przystęp, podobnie jak siostry, które mieszkały w dawnym kurniku przebudowanym na dom zakonny. Nigdy też ksiądz Zieja nie zamykał swego pokoju, aby każdy mógł tam wejść, nawet w czasie nieobecności księdza, i wziąć, czego potrzebował, np. książkę do nabożeństwa, Pismo święte, a nawet coś z odzieży. Widocznym uwieńczeniem ekumenicznej postawy i działalności księdza Zieji było, po roku katechizacji dzieci katolickich i wspólnego ze wszystkimi, kto tylko chciał, czytania Pisma świętego, rozpoczęcie budowy katolickiego kościoła w pobliskim miasteczku Motolu, gdzie na dziewięćset rodzin prawosławnych było zaledwie dwadzieścia rodzin katolickich. Sami prawosławni upomnieli się o ten kościół, bo w miasteczku były aż trzy cerkwie, a ksiądz Zieja odprawiał Mszę świętą niedzielną w izbie szkolnej. Przedstawiciele wspólnoty prawosławnej za zgodą całej gminy przydzielili plac i wspólnymi siłami - katolicy, prawosławni i przedstawiciele innych wyznań, za zgodą też miejscowych Żydów, pomagali w zwożeniu materiałów budowlanych. Podczas uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego ksiądz Zieja powiedział: "Kościółek będzie taki mały przy waszych dużych cerkwiach, że ich nie przegoni, tylko pozwoli nam nawzajem na siebie z bliska popatrzeć. A da Bóg przyjdzie taki czas, że się będziemy modlić wszyscy razem w jednej wpólnej świątyni". Te słowa wypowiedziane przed przeszło pięćdziesięciu laty, na długo przed Soborem Watykańskim II, miały w sobie coś z proroctwa. Ksiądz Zieja był charyzmatykiem ekumenizmu, wierzył w zjednoczenie chrześcijan, modlił się o to i w tym duchu przez całe życie działał. Był też ksiądz Zieja utalentowanym nauczycielem i wychowawcą. Żal mu było wiejskich chłopców, którzy podobnie jak on sam kiedyś w rodzinnej wsi Osse, chcieli się dalej uczyć, a po ukończeniu szkoły powszechnej nie mieli żadnych ku temu możliwości. Prosił więc, aby się do niego zgłosili, a on będzie ich uczył. Zanosiło się, że kandydatów będzie sześciu. Tymczasem na ten apel stawiło się dwudziestu czterech chłopców i dwie dziewczyny. Na ich naukę poświęcał ksiądz Zieja trzy, cztery godziny dziennie. Przerobili w półtora roku program III i IV klasy gimnazjum, łącznie z łaciną. Powołanie księdza Zieji do wojska na kapelana pod koniec marca 1939 roku przerwało tę pracę. Drugim dziełem bliskim sercu księdza Zieji był uniwersytet ludowy dla gospodarzy z Mołodowa. Zbierali się w każdą niedzielę po południu w izbie szkolnej, wypełniając ją po brzegi. Siedzieli w kożuchach, bo nie było szatni, a izba była niewielka. Z własnego wyboru zapragnęli czytać z księdzem Pismo święte, ale z objaśnieniami i dyskusją. Byli spragnieni wiedzy o świecie, o Bogu, o życiu, mieli swoje problemy, pytania, wątpliwości. Zarówno ksiądz jak i słuchacze byli niestrudzeni. Zajęcia kończono, gdy gasła lampa naftowa z powodu braku tlenu, bo w izbie nie było otwieranych okien. Trzecie dzieło to Koło Przyjaciół Bożej Radości, skupiające sporą gromadkę dorastającej młodzieży, zagubionej i nie widzącej przed sobą przyszłości w trudnych międzywojennych czasach na Polesiu. Koło to prowadził ksiądz Zieja wspólnie z siostrą Franciszką Popiel. Młodzież uczyła się szukać Bożej radości w poznawaniu świata i jego piękna, w odnajdowaniu sensu ludzkiego życia, a więc i własnego, w oparciu o Ewangelię, przez czytanie jej i komentowanie. Sięgano również do literatury i sztuki. Powstał chór i teatr amatorski. Ksiądz Zieja i w tym wypadku okazał się najwspanialszym animatorem, reżyserem, a przede wszystkim niezwykłym entuzjastą! * * * * * Śmierć matki Urszuli Ledóchowskiej i brutalne przerwanie pracy Zgromadzenia w Mołodowie we wrześniu 1939 roku nie zerwały kontaktów księdza Zieji ze Zgromadzeniem. Pozostały one aż do końca bliskie. Ostatnie lata swego życia spędził ksiądz Jan w domu Zgromadzenia przy ulicy Wiślanej w Warszawie. Gdy siły jego coraz bardziej słabły, pomagałyśmy mu również w jego rozległej korespondencji, i w utrzymywaniu kontaktów z przyjaciółmi w kraju i za granicą. Ksiądz Jan Zieja do końca życia pozostał sobą - takim, jakim dał się poznać przed przeszło pięćdziesięciu lały w Mołodowie - godny swego powołania kapłan, duszpasterz, rozmiłowany w wiedzy i mądrości, entuzjasta Boga i człowieka, do ostatnich chwil zainteresowany światem, Ojczyzną i wszystkim, co się wokół niego działo. Stopniowo ksiądz Zieja tracił wzrok i słuch, w końcu nie mógł już czytać. A jednak nigdy nie poskarżył się ani jednym słowem na swoi los. Coraz bardziej pogrążał się w Bogu, w wypełnianiu Jego woli do końca i w coraz większej samotności. Cieszył się do ostatnich chwil wszelkimi dowodami ludzkiej życzliwości i pamięci, każdymi odwiedzinami, każdym listem. Prosił, by te listy, które otrzymywał, były przy nim, w zasięgu ręki, tak jakby uważał je za znak czyjejś bliskości. Był do końca wiernym i miłującym przyjacielem chyba wszystkich ludzi. Najczulej i do ostatnich dni wspominał swoją matkę, rodzinną wieś i tych wszystkich, którzy pomogli mu zdobyć wykształcenia i dojść do kapłaństwa. Za najmniejsze dobro, za każdą posługę serdecznie dziękował. O nic nie prosił poza tym, żeby nie zostawiać go samego, zwłaszcza gdy opuszczały go coraz bardziej siły, co jednak znosił z heroicznym poddaniem się. Gdy przychodziły momenty szczególnej słabości i zdawało się, że Ojciec traci kontakt z rzeczywistością, wtedy "wyruszał w drogę". Celem tych podróży były niezmiennie: Ziemia Święta i Rzym - dwie jego wielkie miłości. Czasem zdawało się Ojcu, że ma coś pilnego do zdziałania, że ludzie na to czekają. I wtedy "wygłaszał kazania" - z właściwą sobie gestykulacją i energią. Słów nic można już było zrozumieć poza powtarzającymi się zdaniami: "Dlaczego ludzie nie zachowują prawa Bożego?". I: "Trzeba szanować każde życie, nie wolno zabijać nigdy, nikogo". Od wielu lat stałym pożegnaniem Ojca z przyjaciółmi i domownikami były słowa: "Idziemy do Boga", wypowiadane zawsze świadomie, z wiarą i radośnie. Te właśnie słowa usłyszałam przy ostatnim pożegnaniu z Ojcem. Siostrze Marii dopowiedział w ostatnich dniach jeszcze dwie myśli, że "cierpienie jest największą łaską" i że "idziemy do Boga, ale to daleka droga". Kiedy już Ojciec nie mógł czytać ani słuchać radia, prosił o wiadomości. Pragnął do końca wiedzieć, co się dzieje w świecie, w Ojczyźnie, w Kościele, co słychać w domu i u Ojca świętego. Brał te wszystkie sprawy i osoby w swoje serce i modlił się za cały świat. Z ostatnich rozmów z Ojcem zapamiętałam jeszcze jedno zdanie. Słuchając informacji o tym, co się dzieje w Polsce, z wyrazem zasępienia powiedział: "Modlę się dla Polski o pojednanie wewnątrznarodowe - między nami, Polakami - ale także do głębi, bo tylu wśród nas jest pięknych ludzi, pozornie po przeciwnych stronach". Odtąd coraz częściej myślę o Ojcu jako o patronie naszego narodowego pojednania. Matka Andrzeja Górska. "Modlitwa o pojednanie". "Powściągliwość i Praca" Nr 3/1992 |
Koszalin 2005 |www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek |