Strona główna Życiorys Pisma ks. Ziei Relacje Artykuły Wydarzenia Kwartalnik Kontakt >>> |
Jerzy Turowicz Kim jest dla nas Ojciec Jan (...) Ewangelia dla Jana Zieji znaczyła: prawda, miłość i ubóstwo. Wcielał ją w swoje życie z - można by rzec - chłopskim uporem, co wywoływało nieraz postawy nonkonformizmu, czasem konflikty, gesty kontestacji, jak na przykład - w latach dwudziestych - wyprawa do Rzymu (wprawdzie zakończona w Wiedniu), pieszo, bez paszportu, na znak protestu przeciw dzielącym ludzi granicom państwowym, czy też następna pielgrzymka do Rzymu - tym razem z paszportem - kiedy miody ksiądz zamienił sutannę na łachmany poleskiego żebraka, uważając, że w takim właśnie stroju wypada mu wejść do Bazyliki św. Piotra. Nie znajdując ideału franciszkańskiego ubóstwa u Kapucynów, realizuje go sam, między innymi nie żądając pieniędzy za posługi religijne. Jego droga życiowa, po studiach w Warszawie i pracy duszpasterskiej w diecezji sandomierskiej, prowadzi go na Polesie, do diecezji biskupa Łozińskiego, a po wojnie na Ziemie Zachodnie, do Słupska, skąd - na koniec - ksiądz Zieja znów wraca do Warszawy. Można by go uznać za kapłana aktywistę: na Polesiu pełni funkcję dyrektora Akcji Katolickiej na diecezję pińską, organizuje akcję charytatywną wbrew zakazom władz państwowych, zakłada uniwersytety ludowe, a w Słupsku między innymi Dom Matki i Dziecka. Ale ten aktywizm to tylko służba człowiekowi. Za główne zadanie stawia sobie Ojciec Jan głoszenie Ewangelii, na Ewangelię chce nawracać przede wszystkim samych chrześcijan, katolików. Pociąga go jednak także apostolstwo wśród ludzi stojących poza Kościołem. Przekonany, że Ewangelia stanowi dopełnienie Starego Testamentu, pragnie nawracać Żydów. W tym celu przerywa na dwa lata pracę duszpasterską, by studiować judaistykę w Uniwersytecie Warszawskim. Jeszcze na Polesiu zakłada swego rodzaju szkółkę niedzielną, "chłopskie gimnazjum" - jak sam je nazywa - gdzie czyta i interpretuje Ewangelię, a jego słuchaczami są dorośli i młodzież, głównie prawosławni i Żydzi, bo katolików było tam niewielu. To dzięki prawosławnym buduje kościółek we wsi, gdzie były już trzy cerkwie. Nie prowadzi nigdy działalności politycznej, ale wiąże się z ruchem wiciowym - zwalczanym przecież przez środowiska katolickie z powodu jego lewicowości i antyklerykalizmu - i udaje mu się nie tylko uzyskać tam pełną akceptację, ale także wywierać istotny wpływ na orientację tej organizacji. Jest wielbicielem Gandhiego i jego filozofii wyrzeczenia się przemocy. Wyznaje skrajny pacyfizm, traktując dosłownie przykazanie "nie zabijaj", jest jednak - krótko - kapelanem wojskowym w roku 1920 i 1939, a w latach okupacji pełni funkcję naczelnego kapelana Szarych Szeregów, później nawet kapelana Komendy Głównej Armii Krajowej. Również w latach okupacji angażuje się w akcję ratowania Żydów, zaś w czasie Powstania Warszawskiego sprawuje służbę duszpasterską. To wszystko, co tu powiedziano, to tylko część - nie zakończonego wszak jeszcze - dzieła życia księdza Jana Zieji. Należałoby jeszcze wspomnieć co najmniej o jego związkach z Laskami, z Matką Czacką, Księdzem Korniłowiczem i Księdzem Prymasem Wyszyńskim. O pracy - na Polesiu - z Matką Urszulą Ledóchowską (dziś błogosławioną) i Szarymi Urszulankami, o głoszonych na Jasnej Górze rekolekcjach dla Episkopatu, których uczestnikiem był Ksiądz Biskup Karol Wojtyła. O dwuletniej nauce języka szwedzkiego, wyłącznie w celu przetłumaczenia na język polski Drogowskazów Hammarskjolda. Oraz o tym, że gdy w latach siedemdziesiątych powstaje Komitet Obrony Robotników. Ksiądz Jan Zieja, choć z powodu wieku i stanu zdrowia nie pełni już żadnych funkcji duszpasterskich, nie waha się zostać jednym z pierwszych jego członków, bynajmniej nie porzucając postawy politycznego niezaangażowania. Wszystko, co robił Ksiądz Jan Zieja, było służbą Ewangelii, a więc służbą człowiekowi i prowadzeniem tego człowieka do Boga. Res sacra homo - mawia. Za fundament życia chrześcijańskiego uważa parafię, chciałby ją przemienić we wspólnotę związaną węzłem miłości, w społeczność apostolską, misyjną. Po to, żeby przekształcać świat. Albowiem Ksiądz Jan Zieja jest kimś więcej, niż gorliwym kapłanem, organizatorem życia chrześcijańskiego. Jest przede wszystkim pasterzem dusz jako spowiednik, jako niezrównany kaznodzieja. Zawsze gotowy do służby każdemu człowiekowi, bez względu na jego wyznanie, przynależność czy przekonanie. Jest człowiekiem charyzmatu, człowiekiem wielkiej, profetycznej wizji, człowiekiem modlitwy i kontemplacji. Należy do tej franciszkańskiej rasy ludzi, którzy umiłowali ubóstwo i służbę ubogim, do takich jak Matka Teresa z Kalkuty, Dom Helder Camara, Dorothy Day, Jean Vanier czy nasz Brat Albert. Niech mi będzie wolno zakończyć te słowa - w których, chyba niezbyt udolnie, pragnąłem powiedzieć, kim dla ludzi z nim się stykających i dla mnie samego jest Ksiądz Zieja - dwoma wspomnieniami osobistymi. Było to po wojnie, w późnych latach czterdziestych. W Kaczynie, w Górach Świętokrzyskich, odbywaliśmy dwutygodniowe seminarium "szkoleniowe" dla grupy młodych (wówczas!) publicystów katolickich. Codziennie wieczorem Ksiądz Zieja odprawiał dla nas Mszę świętą i wygłaszał naukę, kazanie czy też homilię - jak to się dzisiaj mówi. Pamiętam taki jeden wieczór, podczas nabożeństwa odprawianego pod gołym niebem, w zapadającym zmroku. Ksiądz Zieja - albo może raczej Ojciec Jan - mówił o miejscu człowieka w świecie i historii, o sensie ludzkiej egzystencji i o obecności Boga w dziejach ludzkości. Mówił jakby w natchnieniu, niemal w transie, rozwijał przed nami jakąś potężną, kosmiczną wizję. Słuchałem go, jak bym słuchał któregoś z proroków Starego Testamentu. Było w jego słowach coś tak przejmującego, że chyba żadne inne kazanie nie wywarło na mnie większego wrażenia. I drugie wspomnienie. Kilka lal temu przybył do Warszawy Brat Roger, twórca i przełożony głośnej ekumenicznej wspólnoty w Taize we Francji. Pragnął spotkać się z Księdzem Zieja, którego osobiście nie znał, ale wiele o nim słyszał. Nie pamiętam, czyja to była inicjatywa, zapewne Brata Roger. Do skromnego mieszkanka Ojca Zieji zaprowadziłem przybysza jako przewodnik i tłumacz. Brat Roger mówi tylko po francusku, zaś ksiądz Zieja, choć zna szereg języków, praktycznie nie miał nigdy okazji, aby nimi mówić. Ale - prawdę powiedziawszy - jako tłumacz nie byłem tam potrzebny. Kiedy ci dwaj ludzie się spotkali i spojrzeli sobie w oczy, nawiązał się między nimi taki kontakt, dla którego nie potrzeba słów. I chyba także nigdy przedtem ani potem nie byłem świadkiem takiego spotkania, którego treścią była miłość i prawda. Przedmowa do książki - "Ks. Jan Zieja. Życie Ewangelią" Spisane przez Jacka Moskwę - Editions du Dialogue; Paris 1991 Czy spotkał Pan ludzi, w których czuło się żywą świętość? Jerzy Turowicz: Na pewno tak. Kiedy poznałem Matkę Teresę z Kalkuty czy kiedy spotykałem ks. Jana Zieję, wiedziałem, że rozmawiam ze świętymi. W przypadku Matki Teresy to wrażenie opierało się oczywiście także na tym, co wcześniej wiedziałem o jej działalności. W publicznych wystąpieniach i kazaniach ks. Ziei czuło się wielką siłę oddania Bogu. Pamiętam spotkanie młodych dziennikarzy organizowane po wojnie przez "Tygodnik". Ks. Zieja odprawiał wieczorem Mszę św. i wygłaszał homilię: wydawało mi się, że słucham starotestamentowego proroka, było to niesłychanie przejmujące. (...) Postacie, które Pan wymienia i którym poświęcał Pan artykuły w "Tygodniku", układają się w bardzo wyraźną linię: to jest linia Kościoła ubogiego, ewangelicznego: Dorothy Day, Helder Camara, ks. Jan Zieja, nie wspomniana tu dotąd założycielka Małych Sióstr, Mała Siostra Magdalena. Zawsze fascynował mnie ten nurt w Kościele, nurt - umownie mówiąc - franciszkański. Tygodnik Powszechny 51-52/1997 |
Koszalin 2005 | www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek |