Strona główna
  Życiorys

  Pisma ks. Ziei
  Relacje
  Artykuły
  Wydarzenia
  Kwartalnik
  Kontakt >>>
  


  


  

Stanisław Broniewski "Orsza"
Harcmistrz ks. Jan Zieja (fragmenty)

Na początek podkreślić trzeba, że Ojciec Jan czerpał całą swoją mądrość i całą swoją siłę z Ewangelii. Nie pociągały go inne rozważania i myśli oraz inne sposoby przekazania. Wczytywał się w nią. Starał się rozumieć ją do końca. Nie zapomnę, gdy kiedyś rozentuzjazmowany treścią i formą świeżo przeczytanego trzytomowego dzieła Brandstettera "Jezus z Nazareth" zwróciłem się do Ojca Jana, spodziewając się jego aprobaty; a on odpowiedział mi, że to jest "takie opowiadanie", że do Ewangelii nie należy nic dodawać, trzeba tylko ją coraz głębiej i coraz pełniej rozumieć. Odszedłem z moim rozentuzjazmowaniem, tak po ludzku zawiedziony. Dziś muszę powiedzieć, że nikt tak nic nauczył mnie odróżniać słów bożych od słów ludzkich.

A teraz inna sprawa. Ojciec Jan starał się żyć w ewangelicznym ubóstwie. Gdy w swej młodości pracując na Polesiu w Diecezji podlegającej Biskupowi Łozińskiemu, zameldował mu się któregoś zimowego dnia, Biskup łatwo spostrzegł, że przybyły jest mocno zmarznięty, przed czym nie chroniło go jakieś lekkie paletko. Ponieważ dowiedział się, że ksiądz Zieja oddał swoje normalne palto komuś potrzebującemu, natychmiast wyjął swoje futro, dał je młodemu księdzu, pod wyraźnym rygorem, że pozostaje ono nadal biskupią własnością, co uniemożliwia księdzu przekazanie go znów w jakieś potrzebujące ręce. Dla siebie nigdy nie potrzebował nic. Do końca życia sypiał na prostym drewnianym łóżku, jadł rzeczy najprostsze i chciałoby się powiedzieć, jakieś bardzo polskie. Pamiętam taką kolację - lecz tu trzeba się poprawić, że Ojciec Jan mówił zawsze o tym posiłku "wieczerza", samą nazwą podkreślając ową tradycyjną prostotę i pomijanie czegoś wyszukanego. Na ową wieczerzę było zsiadłe mleko, razowy chleb z masłem, biały ser. Wszystko dobre i świeże, jakby wprost przyniesione przez wiejską kobietę. Nic wyszukanego - czasem pojawiał się miód. Wszystko wyraźnie wytwarzało wrażenie, że jest to oczywiste, zawsze takie samo, potrzebne, chciałoby się powiedzieć konieczne, zdrowe, nasze... Nic z tego "mieć", które tu nie istniało. Zawsze gotów do podzielenia się z innymi - tak jak kiedyś owym paltem.

Ta pewna prostota, oczywistość, przejawiła się też i w innej formie. Przejawiła się i zwyciężyła już zaraz. Chodzi o zasadę ustawienia ołtarza. Już prawie zapomnieliśmy, że dawniej ołtarz, na którym celebrowało się ofiarę, stał bezpośrednio przy ścianie, a celebrujący siłą rzeczy stał plecami do uczestniczących ludzi. Ojciec Jan mawiał zawsze, że wszyscy powinniśmy otaczać ołtarz. Uznawał to za oczywiste i proste. Tak też uznał Sobór Watykański II. Na tym przykładzie można wykazać, że był ksiądz Zieja prekursorem wielu postanowień tego Soboru, że widział to, co Ewangelia nazywa "Królestwo Boże", do którego musimy zmierzać.

Stałym dążeniem Ojca Jana było dopracowanie się własnej parafii. Los mu jednak nie sprzyjał. Jego diecezja (Poleskie) pozostała po wojnie poza granicami kraju. Szczątek tej diecezji na terenie kraju to raczej zaplecze pozostałego wielkiego terenu, żyjącego w trudnych z punktu widzenia wiary, warunkach. Temu musiał się poświęcić Ojciec Jan, a nie marzyć o własnej parafii. Tak też było przez pewien czas. Ale było i owo poszukiwanie na innych terenach: na ziemiach odzyskanych, m.in. w Słupsku, później na wyspie koło Świnoujścia (tak w oryginale - dop. Red.). Zresztą ciągle był potrzebny dla jakichś spraw specjalnych. Tak znalazł się w kościele na Woli, tak został powołany na kapelana sióstr Wizytek, tak wreszcie kapelanom sióstr Urszulanek. Tam dobiegło końca jego życie. Dążenie do trwałego posiadania własnej parafii zostało tylko częściowo zrealizowane (Słupsk 1945), pozostając w sferze marzeń. A w tej sferze było wyidealizowaną próbą stworzenia braterskich stosunków między ludnością parafii, sprowadzaniu spraw materialnych do właściwych niezbędnych wymiarów oraz tego, że parafia stawała się rzeczywiście żywą cząstka Kościoła.

Taki był nasz Kapelan. Czuł się tym Kapelanem do końca życia. "Nikt mnie nie zwolnił z tego zadania" - stwierdzał. Co najmniej raz na miesiąc odwiedzałem go w jego samotni u sióstr Urszulanek. Opowiadałem o tym co najważniejsze. Słuchałem rad. Pod koniec czasem przerywał moje opowiadanie swym niezłomnym stwierdzeniem: "Jest Bóg!". Co znaczą przy tym wszystkie inne sprawy - chciałoby się dopowiedzieć.

Muszę tu przyznać, że od lat, bywając u księdza Zieji, spostrzegałem, iż jest coraz słabszy. Rozumowo wiedziałem, że zbliża się nieubłagany koniec. Jednocześnie nigdy nie umiałem sobie wyobrazić życia, gdy Jego już nie będzie. Teraz powtarzałem sobie w myśli to jego częste pod koniec zdanie "Jest Bóg, więc co mi tam...". Dziękuję Ci Ojcze Janie! Tym niedokończonym zdaniem umocniłeś mnie na czas, który nadszedł, na czas gdy Ciebie już nie ma.


Przedruk z: "Materiały historyczne Stowarzyszenia Szarych Szeregów" pod redakcją Jerzego Jabrzemskiego; grudzień 1996 (36)

Koszalin 2005 | www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek