Strona główna
  Życiorys

  Pisma ks. Ziei
  Relacje
  Artykuły
  Wydarzenia
  Kwartalnik
  Kontakt >>>
  


  


  

Jerzy Zawieyski. Droga katechumena

(...) Kiedy indziej i na innym miejscu opiszę zapewne powody mego odejścia od socjalizmu. Nie było to łatwe i proces odchodzenia trwał długo.

Było ciężko oswoić się ze światem, który dotąd wydawał się prosty, objęty kilkoma najważniejszymi pewnikami. Motywem nowych poszukiwań była ta sama, od dziecka nurtująca mnie idea znalezienia prawdy, prawdy obiektywnej, nie relatywnej, jedynej, która mogłaby także ogarnąć krwawiące ranami sprawy ustroju w duchu sprawiedliwości społecznej. Czy jest to możliwe? Gdzie szukać nowej prawdy, na teraz i na wszystkie czasy?

Ktoś z przyjaciół, tak samo poszukujący, jak ja, powiedział: - Kościół. Katolicyzm. - I wyłożył, co o tym myśli.

Ten dzień pamiętam i pamiętam to miejsce. Była to kawiarnia. Dziś jest tam pustka, samo powietrze.

Pierwsza rozmowa o katolicyzmie natychmiast obudziła we mnie socjalistę. Tak bywało często, prawie zawsze.

Bo czymże był Kościół i katolicyzm dla nas, byłych socjalistów i katechumenów w dwudziestoleciu?

Muszę wyznać z bólem, że Kościół w osobie swych urzędowych przedstawicieli, czyli kleru, stanowił dla nas największą przeszkodę na drodze do katolicyzmu i wiary.

Katolicyzm równał się dla nas z antysemityzmem, z faszyzmem, z ciemnogrodem, fanatyzmem i wszelkimi zjawiskami antypostępowymi i antykulturalnymi. W Sejmie wojowali niewybrednym słowem i niewybrednymi metodami ówcześni księża-posłowie. Antysemicka działalność ks. Trzeciaka, pełna jadu i nienawiści, musiała oburzać każdego. Tak zwana "młodzież wszechpolska" w swym programie stawiała hasła Boga i Ojczyzny, dla nas jednoznaczne. Zawierało się w nich wszystko, co wsteczne, agresywne, sycone nienawiścią. Walki na uniwersytetach, w środowiskach młodzieży, przynosiły tylko ujmę młodzieży katolickiej. Z jej grona wychodzili przecież ci z żyletkami i kastetami.

Aktywność pewnej części katolików popierała ruchy nacjonalistyczne, nawet faszystowskie, prowadząc walkę z "wrogiem" na wszystkich frontach myśli laickiej, z wrogiem urojonym, który wcale tej walki nie chciał i nieraz jej nie podejmował.

Dla przykładu niech posłuży stosunek kleru do ruchu młodzieży wiejskiej "Wici", zwłaszcza do uniwersytetów ludowych i do osoby Ignacego Solarza, kierownika uniwersytetu w Gaci koło Przeworska. (...)

Był wyjątek. Na jednym z zebrań Związku Młodzieży "Wici" dostrzegłem raz księdza. Mówił prosto, inaczej niż księża, ujmował sprawę głęboko. Mówił o Ewangelii - i o duchu sprawiedliwości na podstawie Kazania na Górze. Dowiedziałem się, że ten ksiądz - to jakiś biedak z Polesia, który się nazywa Zieja. Ale nie zasuspendowany, prawdziwy, katolicki ksiądz. Więc nie cały Kościół jest wsteczny i antypostępowy? Jeżeli się w nim mieści ksiądz Zieja - myślałem sobie - dlaczego piętnowany jest ewangeliczny człowiek Ignacy Solarz? Postać wysokiego, ascetycznego księdza, o pięknej głowie nie dawała mi spokoju. To był ten wyjątek, który zaważył później na moim życiu. (...)

Nim opowiem o własnych drogach katechumenów, prowadzących ich do Boga, muszę powiedzieć najpierw, na czym polega odrębność tych dróg i dlaczego wydają mi się one typowe dla każdego poszukiwania religijnego?

Ludzie do niedawna jeszcze ogarnięci pojęciami materializmu i sugestiami ateistycznych uprzedzeń, nie mogą wejść od razu ani do środowisk katolickich, ani dotrzeć wprost z tamtego brzegu do Kościoła. Zdarzają się co prawda wypadki takie, jak z Claudelem, że wszedłszy do katedry Notre-Dame jako poganin, wyszedł z niej jako chrześcijanin. Ale są to zdarzenia rzadkie i wyjątkowe. Zwykła droga poszukiwania katechumenów jest długa, okrężna, klucząca nieraz po manowcach, gubiąca się w mrokach, zawiła. Jeżeli poszukiwanie jest szczere, prawdziwe, jeżeli jest pragnieniem duszy, wcześniej czy później doprowadzi ono zdumionego pielgrzyma pod Krzyż, do wrót Kościoła. Wiemy wszakże, iż nasze poszukiwania Boga są tylko niedoskonałą ludzką nazwą dla faktu, że Bóg nas od dawna już znalazł, cierpliwie prowadząc ku Sobie. Gdyby nie Jego łaska, nie Jego dotknięcie, nie przeżywalibyśmy boleśnie tego fenomenu, jakim jest nawrócenie. Bo w gruncie rzeczy mowa tu o nawróceniu, które należy do największych cudów, zdarzających się na ziemi. Nie ma chyba bardziej pasjonujących dziejów ludzkich, niż te właśnie, które z niewiary prowadzą do wiary, z ciemności w światło. Musimy uznać także tajemnicę, leżącą u podstaw Bożych zamiarów wobec każdej duszy, zwłaszcza tej, która poszukuje, i musimy uznać paradoksalność dróg błądzenia oraz niewiarygodność narzędzi, którymi Bóg się posługuje, by nas ocalić i zbawić.

W perspektywach tych ogólnych prawd nie powinno dziwić, że katechumeni zawsze będą omijać środowiska katolickie, że będą unikać Kościoła u początku swej drogi, nim wreszcie do niego dojdą, by go zasilić, by go przepoić gorącą temperaturą swej żarliwości. (...)

I chociaż w tym czasie szły wypadki, które niweczyły w ludziach każdą wiarę, więc i wiarę w Boga, ja do Niego zbliżałem się powoli. Uważałem siebie już wówczas za wyznającego katolicki filozoficzny pogląd na świat, ale jeszcze nie ugiąłem kolan przed Bogiem. Stało się to później, w ciemnej nocy, jaka zawisła nad światem czasu okupacji w roku 1942. Był to dzień 11 lutego, święto Matki Bożej z Lourdes. Znalazłem się w kaplicy sióstr urszulanek na Gęstej, gdzie mszę św. odprawiał znany mi już dawniej ksiądz Zieja. Wtedy to się stało.

Z dzisiejszej perspektywy oceniam inaczej trudności, które stwarzał Kościół katechumenom, oraz twórcze prace takich organizacji, jak "Odrodzenie". Dziś wiem, że ramieniem Kościoła był nie tylko wszakże ksiądz Trzeciak, młodzież wszechpolska lub Akcja Katolicka. Było nim przede wszystkim "Odrodzenie", były Laski, był ksiądz Zieja, ksiądz Jakubisiak - ci choćby, którzy zaważyli bezpośrednio na moich losach i na losach znanych mi katechumenów. I choćby w Kościele był jeden tylko sprawiedliwy, świętość Kościoła pozostanie nieskalana. Bowiem głową Kościoła jest Chrystus obecny w słowie Ewangelii. Obecny także we wszystkim, co dobre i sprawiedliwe. Katechumeni szukają Boga poza Kościołem i jego wyznawcami. Czy mylą się, że Go szukają w świecie stworzonym, w ludziach, w ich działaniu, w ich słowie, w ich życiu?

Czy grzeszą niosąc swój niepokój omijaniem bożych świątyń? Katechumeni są zawsze i będą aż do skończenia świata. I dziś są. Patrzą na nas. Osądzają. I w nieufnym oddaleniu ogarniają pychę wyznawców Boga. Pychę z posiadania prawdy, pychę, która nie widzi drugiego człowieka.

Katechumeni to nasi "bracia mniejsi", dla których Kościół musi mieć otwarte ramiona. Musi ich widzieć, błądzących poza tłumami wiernych, bo to oni są "źle się mający" - i to oni są "solą ziemi".

Opisana tu droga katechumena jest jedną z licznych i chyba typowych. Każdy czas przynosi odmienne ramy, w których nabrzmiewają konflikty, napięcie buntu i niepojęta konieczność szukania. Są to najdramatyczniejsze dzieje duszy i dzieje niespokojnego serca, "póki nie spocznie w Bogu". Ale wtedy zaczyna się inny dramat, o którym nie czas i nie miejsce tu mówić. (...)


Jerzy Zawieyski. DROGA KATECHUMENA. Biblioteka "Więzi". Warszawa 1971

Koszalin 2005 |www.zieja.ovh.org| Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek