Strona główna
  Życiorys

  Pisma ks. Ziei
  Relacje
  Artykuły
  Wydarzenia
  Kwartalnik
  Kontakt >>>
  


  


  

Olgierd Łada-Zabłocki
Moje spotkania z Księdzem Janem Zieją



Imię moje Człowiek.
Nie jestem na ziemi sam. Podobnych do mnie - są miliony.
Jestem jednym z wielkiej rodziny, której na imię ludzkość.

Z ludzkością łączę się przez swą rodzinę
i przez swój NARÓD.
(...) Kocham swój Naród. Kocham POLSKĘ.

I dokądkolwiek losy mnie poniosą, zawsze i wszędzie,
będę o niej pamiętał i dla niej pracował.
JESTEM POLAKIEM.

I ja, i moja rodzina, i cały nasz lud, i cała ludzkość
należymy do Boga: jesteśmy drobniuchną cząsteczką
wielkiego Bożego Królestwa,
które od wieków powoli staje się wśród ludzi:
"Królestwo prawdy i życia, Królestwo świętości i łaski,
Królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju".
Królestwo to założył na ziemi JEZUS CHRYSTUS.
JESTEM JEGO WYZNAWCĄ.
Przez przyjęcie Chrztu świętego stałem się członkiem
ŚWIĘTEGO, POWSZECHNEGO
KOŚCIOŁA CHRYSTUSOWEGO.

Przytoczone wyżej słowa, są to słowa Ks. Jana Zieji podane i pisane we wstępie "Życia religijnego", które wydało Warmińskie Wydawnictwo Diecezjalne w 1960 r. Przytaczam je dlatego, że najlepiej one charakteryzują postać Księdza Jana i są najlepszym wprowadzeniem dla czytelnika, do poznania Jego osoby.

Jakże te słowa Księdza Jana Zieji są wymowne dla człowieka kapłana, człowieka tak wielkiego formatu, i które to słowa w pełni charakteryzują sylwetkę tego niezwykłego Księdza. Słowa te są niejako odbiciem Jego postaci wewnętrznej i zewnętrznej, Jego osobowości, przedstawiają Go takim, jakim rzeczywiście był. Te słowa pisane przez Ks. Jana Zieję przypominają mi wszystkie Jego nauki rekolekcyjne, które z woli Opatrzności Bożej miałem szczęście słuchać. Świeże stają się dla mnie wszystkie Jego pouczenia i rady, wspaniałego spowiednika, prawdziwego sługi Bożego. Ulica Gęsta - Powiśle, jest to miejsce, które utrwaliło się mocno w moich drogach przeznaczenia życiowego, w drogach mego życia związanego z Bogiem, pozostawiając w moim umyśle i charakterze głęboko wyryty ślad. Tam na ulicy Gęstej uświadomiłem sobie twierdzenie, że przecież my idziemy drogami Bożymi, takimi, jakie On - Bóg nam wskazuje. Ale potrzebna nam jest tutaj wiara, głęboka wiara i ufność, że On jest. Jest taki, jaki jest w naszej wyobraźni na dziś, w naszej zwykłej ludzkiej wierze.

Tę właśnie wiarę i ufność, że właśnie tylko droga Boża jest jedyna i najlepsza, bo innej lepszej nie ma i być nie może, wskazał i wpoił mi Ksiądz Jan Zieja. Właśnie tam, na ulicy Gęstej w tej biednej dzielnicy Warszawy, jaką było Powiśle, zamieszkałe wówczas przez większość ubogich mieszkańców, tam w uroczej, skromnej, a jednocześnie dzisiaj już innej kaplicy u sióstr Urszulanek, On Ks. Jan Zieja stanął w pewnym momencie i miejscu na drodze mego życia, na mojej drodze do Chrystusa, do Boga. Na pewno było juz i przedtem i później wiele takich sytuacji i czynników, które mnie zbliżały i zbliżają nadal, i kierują ku Bogu! Ta wiara wyssana z mlekiem matki może była tym jakimś początkiem, którego w rzeczywistości nie znamy i nie pojmujemy. Ale wówczas to On - Ksiądz Jan Zieja pozostawił swoje dobre piętno na moim życiu, które trwa do dziś zawsze żywe w moim tak skomplikowanym losie.

Pierwszy raz z Ks. Janem Bóg mi pozwolił się spotkać - i złączył - właśnie na ul. Gęstej. Były to czasy okrutnej okupacji niemieckiej. Rok 1942. I wtedy, w tych tak trudnych i niebezpiecznych czasach znalazłem się na ulicy Gęstej, będąc wówczas studentem pierwszego roku medycyny tajnego nauczania. Spotkałem się z dziwną postacią kapłana. Już nie pamiętam, jak do tego doszło, że w grupce młodzieży uczestniczącej w rekolekcjach zamkniętych, znalazłem się i ja. Pamiętam natomiast z tamtych czasów przejmujący i wrogi ryk syren samochodów żandarmerii niemieckiej przejeżdżających ulicą Dobrą i Gęstą, i innymi ulicami, tamtego Powiśla, a jednocześnie spokojny i opanowany głos kapłana, prowadzącego w skupieniu nauki rekolekcyjne w kaplicy klasztornej sióstr Urszulanek. Głos tego kapłana trafiał głęboko do naszych umysłów i przenikał do naszych dusz. Był to głos niezwykłego kapłana, bo takim był Ks. Jan Zieja. On wyjaśniał nam wtedy, w tych czasach grozy, w nieludzkich czasach pogardy dla człowieka, że był to jednocześnie czas Człowieka-Boga, który cierpiał razem z nami i czuwał nad nami.

Nie pamiętam, w jaki sposób to się stało, że po tych rekolekcjach Ks. Jan został moim spowiednikiem i od tego czasu raz w miesiącu wędrowałem na Powiśle, na ulicę Gęstą, aby przeżyć głęboko sakrament pokuty i pojednania za pośrednictwem Ks. Jana Zieji. Tam mogłem się oczyścić z moich grzechów, moich błędów i upadków, i zbliżyć się jeszcze bliżej do Boga, oraz móc Go przeprosić za swoje błędy i upadki. Pamiętam, jak w czasie jednej ze spowiedzi zapytałem Ks. Jana, jakbym mógł Boga przeprosić za swoją niedoskonałość, za swoje błędy w sposób widoczny, bezpośredni. Ks. Jan ze spokojem, skierował mnie na ul. Jagiellońską, róg ul. Floriańskiej na Pradze, do schroniska dla niewidomych żołnierzy polskich, inwalidów z września 1939 r., abym tam czytał im książki. Tam, czytając książki tym biednym polskim żołnierzom, i rozmawiając z nimi, widziałem w ich matowych oczach, w oczach ludzi niewidzących i na ich twarzach radość i zadowolenie, gdy usłyszeli mój głos, wchodzącego na salę, i tę wielką wdzięczność, którą wyczuwałem u nich. I wtedy zacząłem odczuwać i widzieć, że to, co robię, było wtedy stawaniem się, zaczątkiem, mojej głębszej wiary, która dzięki pośrednictwu Ks. Jana wzrastała w mojej duszy.

A oto kilka myśli zanotowanych na gorąco jesienią 1943 r. w moich notatkach. Napisałem wtedy pod datą 20 XII 1943 r.
- Byłem na Gęstej. Niestety Ojciec zajęty był na rekolekcjach do środy. Jakkolwiek nie byłem u spowiedzi i Komunii św., wyszedłem czując się tak, jak czuje się człowiek po Komunii św. Widocznie chwile spędzone w pobliżu Ks. Jana tak na mnie zadziałały. Szedłem uliczkami Powiśla myśląc o Bogu i na twarzy miałem uśmiech jakiś dziwnie radosny. "Idźcie w dni swoje z Bogiem. Serce zawiera Boga, myśl ulatuje ku Bogu, pracę, wszystko oddawaj Bogu".

Odnotowane myśli Ks. Jana ze spotkania z nim.
Dnia 26 XII 1943 r. zanotowałem:
Wieczór, godzina 22. Za oknem słychać bezustanne brzęczenie wody w rynnie. Już po świętach. Siedzę sobie teraz i w myślach jeszcze raz rozpamiętuję te trzy ostatnie dni. 24 grudnia rano po spowiedzi i Komunii Św. na ul. Gęstej poszedłem do szpitala (Szpital Maltański przy ul. Senatorskiej, miejsce mojej pracy). Opatrunki. W południe wyszliśmy na miasto z dr M. Na ulicach wszędzie panuje ruch przedświąteczny. Około 14.00 wracamy do szpitala na wspólną wieczerzę wigilijną. Wszyscy dzielą się opłatkiem. Po spożyciu wieczerzy idę złożyć życzenia chorym. Przy słabym świetle lamp, na środku sali wznosi się choinka. Przed oczyma stają te kochane chwile, dalekie, dzieciństwo. Wychodzimy ze szpitala. Zapada zmierzch. Mgła nie pozwala nic zobaczyć. Ulicami spieszą ludzie do swych domów, do swych najbliższych, a ilu zostało samych... Wsiadam do tramwaju. Kilku pijanych. Naraz jeden pijany wyjmuje 20 zł i daje na gwiazdkę konduktorowi. "Niech Pan konduktor ma za swą ciężką pracę". Inni naśladują, sypią się pieniądze, kto ile może. A konduktor? Konduktor staje zażenowany i uśmiecha się. Uśmiecha się pewnie do swych myśli, do chwili, gdy pójdzie do domu, po ciężkiej całodziennej pracy i zobaczy zadowolenie na twarzach swej żony i dzieci. Bóg zesłał pieniądze. Za ciężko zarobione pieniądze żona urządzi święta, w domu już może ani grosza, a do pierwszego jeszcze cały tydzień, a tu, raptem taka niespodzianka. Wysiadam na pl. Wilsona. Przez mgłę nic nie widać. Głęboka cisza. Przechodzę koło cukierenki. Stoją dwie postacie. On mężczyzna średniego wzrostu, obok mały chłopiec. Za chwilę słychać brzęk strun i płynie smętna melodia skrzypiec. "Lulajże Jezuniu". I w ten cichy wieczór wigilijny leci gdzieś w dal, w przestrzeń niezgłębioną stara polska kolęda. A ta Najsłodsza, Najlepsza Matka patrzy zapewne na tę ziemię i martwi się, i smuci się, że tak jest źle, że tyle matek traci swych synów, w chwili, gdy rodzi się Ten, ukochane Jej Dziecię, Zbawiciel Świata. Lecz wie Ona, że Syn, który narodzi się dziś, może w wielu polskich duszach, ludzi, którzy juz o Nim zapomnieli, też zostanie zabity, aby zmartwychwstać. Odrodzi się wiara, a nowonarodzony Jezus wybawi świat z grzechu, głodu, nieszczęścia i wojny. Święta tegoroczne, aby stały się chwilą, w której wątpiący ujrzą znów światło gwiazdy betlejemskiej, która objawi całemu światu, że narodził się Zbawca.

Pisałem te słowa w pamiętne dni grudniowe 1943 r. pod wpływem siły niedawno słyszanych słów i wskazań Ks. Jana Zieji, po spowiedzi wigilijnej 1943 r. Te głębokie słowa Ks. Jana miałem jeszcze w swych uszach przez długie dni.

18 I 1944 r. znów zanotowałem: Po dniach burzliwych i pochmurnych wzeszło słońce. Na ulicy Gęstej odzyskałem swój skarb. To szczęście wewnętrzne - spokój duszy. Niezmiernie jestem wdzięczny Ojcu za tyle uspokojenia, tyle umiarkowania w duszy, a przede wszystkim upragnionego szczęścia wewnętrznego. Bóg czuwa, każdy uczynek nasz jest Boży, bo my jesteśmy Bożymi. Idąc więc ulicą, będąc w domu, w pracy, mając w sercu Boga, będziemy żyli po Bożemu, będziemy w Bogu... Pod Twą Obronę... To też refleksje z nauki Ks. Jana.

14 II 1944 r. zapisałem: Miałem dziś piękny dzień, gdyż wszystko to, co mnie spotkało, umiałem z całym przekonaniem uważać za Boże. "My jesteśmy Bożymi i wszystko Boże, to, co robimy to też Boże". Czyż to nie piękne słowa Księdza Zieji?

19 II - zanotowałem między innymi słowami: Na Senatorskiej po egzekucji strzelanina do zebranego tłumu. Znów zabici i ranni. Ludzie rzucają kwiaty i palą lampki na pozostałe ślady krwi na chodniku. Przechodząc tamtędy stwierdzam, jaki jestem jeszcze słaby. Ks. Jan Zieja powiedział, że pokusy i trudności wszyscy mają. Św. Franciszek również za młodu był burzliwego usposobienia.

8 III - jutro zaczynam rekolekcje z Ks. Zieją.

10 III - z wiarą i ufnością w Bogu wzwyż...

Te wszystkie fragmentarycznie podane myśli i refleksje odnotowane w moim dzienniczku są częścią moich zapisków z lat 1942-1944, które cudem ocalały z pożogi Powstania Warszawskiego. Ocaliły je ze stosu papierów, śmieci i gruzów ręce mojej Matki. Jakże dziwne są losy Opatrzności Bożej. W czasie Powstania Warszawskiego na Żoliborzu spotkałem się i walczyłem razem z sanitariuszką o pseudonimie "Klara". Była to harcerka Danka Jaxa-Bykowska, córka znanego profesora, który z całą rodziną został rozstrzelany przez Niemców. Ocalała Danka, aby walczyć w Powstaniu. W czasie rozmów na barykadzie i w punkcie sanitarnym dowiedziałem się, że Danka również była penitentką Ks. Jana Zieji. Dużo na temat tego Księdza rozmawialiśmy i opinie nasze były zbieżne, że był to kapłan niezwykły. Gdy znajdowaliśmy się w różnych dziwnych i ciekawych sytuacjach, wówczas często "Klara" mówiła: "Co by Ksiądz Jan teraz powiedział?". Wtedy planowaliśmy i obiecywaliśmy sobie, że po zwycięskim przeżyciu powstania, odwiedzimy Księdza razem i będziemy prowadzili z Nim długie Polaków rozmowy.

Niestety odeszła Ona na wieczną wartę w pierwszych dniach września 1944 r. w szpitalu powstańczym przy ulicy Krechowieckiej na Żoliborzu, gdzie leżała ciężko ranna po jednej z akcji. Opatrzył ją duchowo i modlił się w czasie pogrzebu na skwerze ulicznym ul. Krechowieckiej, jakże przypominający Księdza Jana Zieję, Ks. Zygmunt Trószyński - marianin, pseudonim "Alkazar", kapelan AK na Żoliborzu obwodu "Żywiciel". Dzisiaj w perspektywie czasu, bliżej poznawszy Księdza Zygmunta Trószyńskiego, spostrzegłem jakże sobie bliscy są Ci dwaj kapłani i pewno teraz z wyżyn nieba u Boga uśmiechają się jak zawsze życzliwie i z wyrozumiałością patrzą pewnie na mnie, jak niezdarnie przelewam swoje myśli na papier. W okresie już czasów powojennych w ciągu tych lat pięćdziesiątych opiekę duchową nade mną przejęli Ojcowie Marianie, jak Ks. Zygmunt Trószyński w czasie Powstania i po Powstaniu, Ks. Leon Szeląg, a ostatnio Ks. Waldemar Oskiera.

Z Księdzem Janem Zieją spotkałem się na kilku dniach skupienia oraz na rekolekcjach dla lekarzy w Kościele Sióstr Wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Za każdym razem były to chwile, które wzmacniały ten fundament mojej wiary, powstały w czasach dawnych. I jeszcze bardziej uprzytomniały mi, że to było dzieło Ks. Jana Zieji. Był to zawsze ten sam wspaniały i niezapomniany Ks. Jan Zieja.

Szczególnie utrwaliło mi się spotkanie z Ks. Janem już w czasach powojennych, w kościele na Woli w czasie chrztu dwóch dziewczynek, córek koleżanki biurowej mojej mamy, które za jej pośrednictwem i moim dotarły do Ks. Jana. Z różnych przyczyn losowych nie były ochrzczone. Ks. Jan je przygotował i ochrzcił.

W swym testamencie Ks. Jan napisał: "Proszę, by podczas Mszy św. pogrzebowej... [była] tylko sama modlitwa za mnie i o pokój między narodami całego świata, a szczególnie o jedność braterską Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców oraz za zbawienie wszystkich ludzi".

Na Mszę św. Ks. Jana Zieji przyprowadził mnie po prostu jakiś głos wewnętrzny, bo o śmierci tego kapłana dowiedziałem się przypadkiem. I miałem to wielkie szczęście uczestniczyć w tej Mszy św., która była dla mnie jeszcze jedną wspaniałą ucztą duchową i nauką już zza grobu tego niezwykłego kapłana. Załączone słowa testamentu Ks. Jana są uzupełnieniem słów pisanych wcześniej i podanych we wstępie moich refleksji, są dopełnieniem Jego wielkości.

I wdzięczny jestem Bogu i Ks. Janowi, że mogłem uczestniczyć w tej ostatniej nauce, która była wielką prawdziwą modlitwą całego Kościoła.


Olgierd Łada-Zabłocki. "Refleksje o moich spotkaniach z Księdzem Janem Zieją". Maszynopis.

Koszalin 2005 |www.zieja.ovh.org | Emilia Rogowska | Webmaster: Przemek